Tańczę w SOLdance: Agnieszka Warakomska

„Budowniczy katedry” i typ, który nie usiedzi. Nie marnotrawi czasu. Lubi, gdy jej dzień jest poukładany. Znajduje w nim miejsce na rodzinę, przyjaciół i wszystkie swoje aktywności

Dorastałam szybko. W wieku 16 lat straciłam tatę. Mama wówczas wzięła cały ciężar wychowywania na siebie. Miała jeden cel: zapewnić mi i bratu dobry start w życiu, dać nam tak wiele, abyśmy nie odczuli braku taty; być dla nas mamą, tatą, choć sama zmagała się ze sobą po stracie ukochanej osoby.

Trzy lata później, kiedy mogła być już o nas spokojna, w końcu pomyślała o sobie. Chciała ułożyć sobie życie i wyjechała do Kanady. Miałam 19 lat. Nie byłam już dzieckiem. Przyjęłam samodzielność jako zadania do wykonania. Chciałam móc być z siebie dumna. I być powodem do dumy dla mojej mamy.

To, kim teraz jestem, zawdzięczam jej.

„Jak żaba na pień”

Od dzieciństwa widziałam siebie w sali sądowej jako prokuratora, prawnika. Lubię wystąpienia publiczne, potrafię zaznaczyć swoją obecność i mam siłę przebicia. Ukończyłam jednak technologię żywności na Uniwersytecie Przyrodniczym we Wrocławiu.

W tzw. międzyczasie poznałam mego Jarosława. Jarek w tym czasie też studiował. Był moją opoką. Do dzisiaj jest. Finansowo było nam różnie, ale razem daliśmy radę. W Sulechowie zrobiłam inżyniera, magisterkę we Wrocławiu. I na tym etapie złożyłam podanie do AB Foods i zostałam przyjęta jako kontroler jakości. Zmieniłam system studiowania z dziennego na zaoczny. Miałam wtedy 22 lata. Dwa lata później wyszłam za mąż za Jarka. I dalej już, jak ta żaba na pień, wchodziłam coraz wyżej i wyżej.

Dziś jestem, gdzie jestem. W AB Foods pracowałam siedem lat i skończyłam na stanowisku specjalisty ds. jakości. Potem przez pięć lat pracowałam w DBW Cigacice. Skończyłam na stanowisku zastępcy kierownika jakości. Gdy pracowałam w Cigacicach, Jarek był z dziećmi cały dzień, do żłobka, przedszkola je szykował, śniadania robił. Ja byłam mamą do śpiewania kołysanki na noc.

Któregoś dnia przyjechałam z pracy i witam się z dziećmi: „Mamusia wróciła!”. A one na to: „Mama nie, my do taty”. To był dla mnie taki moment „Aha… ”. Wtedy zdecydowałam, że muszę pracować na miejscu.

Kiedy w Nowej Soli otworzył się Lantmännen, zaczęłam pracę na stanowisku starszego specjalisty, po trzech latach awansowałam na kierownika, a niedawno na kierownika zapewnienia jakości na dwa miasta. Odpowiadam za fabryki w Nowej Soli i w Nieporęcie obok Warszawy.

Budowniczy katedry

W rodzinie jest zawsze dobry i zły policjant. Moja mama była tą wymagającą, trzymającą wszystko w ryzach. A tato zawsze był takim plastrem, „córcia, nie martw się”. Gdy narozrabiałam, wolałam opowiedzieć o tym tacie. W ósmej klasie postanowiliśmy całą bandą pójść na wagary. Wybraliśmy się z klasą do lasu na grzyby. Nazbierałam sporo. Po powrocie do domu sumienie mnie gryzło. Gdy tata wrócił z pracy, powiedziałam mu o tych wagarach i że na grzybach byliśmy. Tata na mnie spojrzał. Struchlałam, a on pyta: „No i gdzie masz te grzyby?”. Gdy powiedziałam, że ze strachu wyrzuciłam wszystkie przez balkon, westchnął: „Głupia, córcia, jesteś. Sos by był”. Taki był tata.

Z kolei mama przez cały okres mojego rozwoju osobistego starała się być jego częścią. Pozostawałyśmy w kontakcie. Zawsze mentalnie była obok. Wspomagała na różne sposoby i co najmniej raz w roku przyjeżdżała do Polski. Mimo dzielącej nas odległości usiłowałyśmy być ze sobą blisko i czułam, że mogę na nią liczyć. Rozwijałam się więc. I nadal rozwijam. Moja firma ułatwia częściowo to zadanie, bo nie szczędzi na szkolenia.

Mamy zarząd w Danii i silną ekipę szkoleniowców, co umożliwia nam szkolenia wewnętrzne z leadershipu – nauki dobrego zarządzania kapitałem ludzkim, znajdowania „budowniczych katedry”. Jest taki rysunek: siedzący pracownik ciosa kamień. Podchodzi do niego człowiek i pyta „co robisz?”. „Ciosam kamień” – odpowiada pracownik. I ten sam rysunek, ale tym razem na pytanie „co robisz?” pracownik odpowiada: „Buduję katedrę”. Dla jednych praca będzie tylko ciosaniem kamienia, dla innych – budową katedry. I leadership polega na tym, żeby wyłonić tych drugich, ludzi z potencjałem, który ma wartość zarówno dla firmy, jak i dla pracownika.

Mamy też inne, typowo branżowe szkolenia: z prawa żywnościowego, mikrobiologiczne, o procesie produkcyjnym czy na audytorów wewnętrznych. Mam wrażenie, że cały czas się rozwijam, idę do góry. I mam chrapkę na więcej. Może czas na doktorat? Do przemyślenia.

Wspólny język

Swoją kobiecość i kobiecość w ogóle widzę jako siłę, życiową elastyczność i umiejętność odnalezienia się w różnych okolicznościach. Trzeba umieć nosić szpilki, kalosze i adidasy. Czuję się kobieca, gdy pływam w Adriatyku i na kożuchowskich Gliniankach. Potrafię wyrąbać siekierą przerębel w lodzie i posłużyć się widelczykiem w ekskluzywnej restauracji serwującej krewetki. Mam kontakt z krawaciarzami z Warszawki, Danii czy Szwecji, z którymi rozmowy są wymagające i trzeba operować ekskluzywnym językiem, ale obracam się też w innych środowiskach. I nie wszędzie wysublimowany język się przydaje. Wystarczy, że jest zrozumiały. Kiedyś szłam z tatą i jakiś pan go powitał: „Cześć, Wiesiek! Kur…, ja pier… tego-tamtego i chu…”. Na co mój tato odpowiada: „Siema, Zdzichu! Ja pier… tego-tamtego kur… i chu…”. Zamurowało mnie. Gdy byliśmy już sami, spytałam tatę o te przekleństwa, bo go takim nie znałam. Udzielił mi wtedy ważnej lekcji: „Gdy człowiek mówi kur… i chu…, nie możesz do niego mówić ą, ę, bo nie złapiesz kontaktu albo cię uzna za snoba, pomyśli, że z niego drwisz. Z rozmówcą trzeba znaleźć wspólny język i się do niego dopasować”. Nie sugeruję oczywiście, że uważam za kobiece używanie wulgaryzmów. Ale jeśli kobieta potrafi dostosować się do otoczenia, to jest to jej niewątpliwy atut.

Na co dzień dbam, by moje życie było w miarę poukładane. Nie lubię chaosu. Zresztą praca ode mnie wymaga uporządkowania. Znajduję czas na rodzinę, przyjaciół i wszystkie swoje aktywności. Generalnie jestem spełnioną kobietą i człowiekiem, który dobrze sobie radzi. Ale rozumiem kobiety, które chcą się realizować, robić karierę i twierdzą, że nie chcą dzieci ani małżeństwa. Bo to naprawdę trudno pogodzić.

Widzę po sobie. Kończę pracę o 15.00. Później jestem dla dzieci, domu i swoich zajęć. Ale o 21.00 siadam i pracuję do północy, czasem do 1.00, a o 6.00 przecież pobudka i dzień od nowa. Nikt mnie nie zmusza, ale chcę się rozwijać. Robię to dla siebie, bo lubię wiedzieć, że zrobiłam w ciągu dnia wszystko najlepiej, jak się da. Lżej mi później zasypiać.

Z Jarkiem tworzymy fajne małżeństwo. Dogadujemy się po partnersku, w zaufaniu. Jeśli coś się dzieje, wykładamy kawę na ławę. Żartujemy z siebie i się nie obrażamy, nie walczymy ze sobą. Nie kłócimy się nawet. Oboje jesteśmy tolerancyjni, kompromisowi. Łączy nas silna więź i na tyle przyjacielska, by dawać sobie trochę indywidualnej przestrzeni. I ta doza wolności jest mi potrzebna.

Trzeba żyć co dzień

Gdy Beata Cegiełka spytała, czy nie chciałabym potańczyć w SOLdance, bo zakłada taką grupę z Małgosią i Jarkiem, odpowiedziałam, że muzyka w tańcu mi nie przeszkadza, nogi mam dwie lewe i tańczyć nie umiem, więc czemu nie? Po projekcie promującym ścieżki rowerowe wkręciłam się.

Gosia pilnuje, żebyśmy nauczyli się kroków i trzymali rytm, ale nie ma tu marszruty, a ludzie są otwarci, sympatyczni, dzięki temu SOLdance dodał się do innych moich zajęć. A mam tych zajęć całkiem sporo.

Jestem aktywna i stawiam sobie cele czasem dla mnie ekstremalne, jak morsowanie czy latanie w tunelu aerodynamicznym. W grupie Morsy Nowa Sól, z Grzesiem Cegiełką na czele, usłyszałam na temat morsowania, że to przyjemne i nic nie boli. No, może tylko w pierwszej chwili, a później już tylko idziesz jak owieczka na rzeź. I dla mnie morsowanie jest właśnie pokonywaniem jakiejś kolejnej bariery, przekraczaniem własnego oporu.

A na latanie w tunelu aerodynamicznym dostałam bon na urodziny. Kombinezon, kask, okulary – i wchodzisz do tuby. Od spodu bije podmuch powietrza, który cię unosi. Instruktor chwyta za ręce. Jeśli poczuje, że się utrzymujesz, to fruniesz z nim do samej góry.

Uwielbiam też rower. Mamy piękne ścieżki rowerowe. Jeżdżę na spore dystanse, sama i w towarzystwie, także z dziećmi i mężem.

Poza tym chodzę na crossfit, ogólnorozwojowe treningi z Marcinem Reusem – dwa, niekiedy pięć razy w tygodniu.

Lubię te swoje zajęcia. I staram się dobrze wykorzystać każdą chwilę.

***

Wiesz, mój tata planował, że jak będą z mamą na emeryturze, to wsiądą do auta, zamówią superobiad w przydrożnej knajpce, a potem pojadą, coś pozwiedzają, pożyją w końcu. Ciułali pieniądze, zbierali na marzenia. A potem tata zmarł przedwcześnie w wieku 48 lat. I co z tamtymi marzeniami, na których spełnienie liczył w przyszłości?

Pewnie dlatego wypełniam swoje dni po brzegi. Nie marnuję czasu. Dopóki można czerpać z życia, trzeba żyć na bieżąco, w każdej chwili, bez odkładania rzeczy na kiedyś. Bo to „kiedyś” może się nigdy nie wydarzyć.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content