Tańczę w SOLdance: Justyna Banaszak

Lubi próbować nowych rzeczy. Jest wszędzie tam, gdzie coś się dzieje. Wdrapuje się na górskie szczyty i uwielbia oglądać programy taneczne. Czasami żałuje, że nigdy nie trafiła do szkoły tańca

Początki w SOLdance były dla mnie o tyle trudne, że nie mam pamięci ruchowej. Ułatwiam więc sobie i obserwuję grupę. Gdy wchodzą nowe kroki, niektóre osoby łapią je w mig, a ja ustawiam się tak, żeby ich widzieć i wtedy czuję się pewniej. Zawsze wszystko mnie ciekawiło. Sporo rzeczy zaczęłam próbować po trzydziestce. Już dzisiaj nie skoczyłabym ze spadochronem np., ale do czterdziestki nie było granic.

W szkolnej ławie

Jako dziecko chciałam zostać lekarzem. I taki był mój zamysł, gdy szłam do ogólniaka. Wybrałam biochemię, żeby być najlepiej przygotowaną do późniejszych egzaminów na wybrany kierunek. Ale już pierwszy miesiąc w liceum wyleczył mnie z medycyny. W podstawówce zawsze miałam świadectwo z czerwonym paskiem, a w LO zderzyłam się z zupełnie inną szkołą. Siedziałam, uczyłam się, zakuwałam i szłam dobrze przygotowana na lekcje. Tymczasem pierwsze wywołanie do odpowiedzi na biologii przyniosło tróję zamiast oczekiwanej piątki. Później chemia. Znowu trója. I z tych dwóch przedmiotów trudno było mi czwórkę zdobyć, a piątka była w zasadzie nieosiągalna. Na domiar złego trafiłam do klasy geniuszy, przy których czułam się cienkim Bolkiem.

Z tej mojej klasy 12 osób ukończyło medycynę.  Ludzie porobili kariery, doktoraty. Jeden z kolegów, doktor habilitowany, jest np. prekursorem żywienia klinicznego. I ta moja klasa była naprawdę fajna, a koledzy świetni, ale zderzenie z wymaganiami szkoły mocne, więc przyszedł dylemat młodego człowieka, co wobec tego zrobić, na jakie studia iść.

Zawsze byłam dobra w języku polskim i pisanie było moim hobby, pomyślałam, że może filologia  będzie dla mnie. Nie chciałam zostać nauczycielką. Ciągnęło mnie raczej w stronę dziennikarstwa. Za mojej młodości nie było takiego kierunku po szkole średniej. Należało ukończyć filologię polską i dopiero później zrobić studia uzupełniające.

Za biurkiem

Pierwszy rok po szkole średniej, gdy nie udało mi się dostać na filologię, pracowałam w przedszkolu. Wychodziłam z pracy o 16.00, umęczona, więc z niej zrezygnowałam. Zarzuciłam też pomysł o studiach humanistycznych i podjęłam pracę w kancelarii adwokackiej. Późniejsze 26 lat przepracowałam w urzędzie skarbowym. Początkowo praca była fajna, jednak z biegiem czasu zaczęło się ciśnięcie na efekty i presja. Czułam się jak w korporacji. Finalnie zatrudnienie znalazłam w urzędzie miasta i pracuję tu do dziś.

Jestem obowiązkowa i odpowiedzialna. I te cechy przydają mi się w pracy. Zajmuję się VAT-em. Tu bazuje się na przepisach. Nie ma przestrzeni na kreowanie,  dowolność czy wyobraźnię. Choć w pracy jest to potrzebne, to w życiu takie uporządkowanie od „a” do „z” przeszkadza mi jednak.

Może to kwestia wieku,  ale po pięćdziesiątce ma się inne priorytety. W młodości byłam bardziej drobiazgowa, przejmowałam się błahostkami. Kiedyś koleżanka mówiła o mnie „perfekcyjna pani domu”. Miałam domek-muzeum: wysprzątany, wypucowany, idealny. Teraz, gdy raz na miesiąc kurze wytrę, to też jest okej. Nie chce mi się, szkoda mi czasu na takie rzeczy, pierdoły. Wolę iść z koleżankami na piwo, rowerem gdzieś pojechać, z kolegą na tenis się umówić albo zorganizować znajomym spływ kajakowy i z nimi popłynąć.

Korona Gór Polskich

Pociągają mnie wyprawy górskie. Mam sporo książek o himalaistach. Pasjonują mnie. Może aż tak się nie wspinam jak oni, ale po górach chodzę. Kilka razy wybrałam się w pojedynkę. Za cel obrałam Kotlinę Kłodzką. Miałam tam dużo szczytów do zrobienia w ramach zdobywania Korony Gór Polskich, czyli zaliczenia wejść na najwyższe szczyty 28 pasm górskich w Polsce. Korony Ziemi nie zrobi – wiadomo, ale Polski – czemu nie? 

Zapisałam się, zapłaciłam wpisowe i dostałam książeczkę. Wydrukowałam też listę wymaganych do zdobycia gór. Wspinam się z książeczką, zbieram pieczątki i dokumentuję wejścia zdjęciami. Brakuje mi jeszcze siedmiu, może ośmiu szczytów. Jak skończę, powklejam zdjęcia i wyślę książeczkę do weryfikacji. Gdy loża jurorów zweryfikuje stan faktyczny i potwierdzi, że szczyty zostały przeze mnie zdobyte, otrzymam certyfikat. Pieczątki zbiera się w schroniskach. Ale nie na każdej górze schronisko jest. W wielu miejscach można znaleźć tylko skrzynkę, a w niej pieczątkę – przeważnie na łańcuszku.

Kiedyś miałam taki szczęśliwy traf, że wchodziłam na Szczeliniec Wielki i spotkałam na nim pana, który jest akurat w komisji weryfikacyjnej. Wbił mi wtedy pieczątkę do książeczki, bo miał przy sobie. Poprosiłam, by potwierdził mi też Rysy. Obiecał, że jeśli mnie tam spotka, to chętnie.

Zaliczyłam już najbliższe miejscu zamieszkania wymagane szczyty. Zostały mi dalekie wyjazdy. A to są już większe koszty. Nie chciałam jeździć w pojedynkę po 500 km. Znalazłam więc ludzi chętnych podróżować ze mną i zorganizowałam w maju wspólny wyjazd.  Przez weekend zrobiliśmy dwa szczyty. W czerwcu zorganizowałam drugi taki wypad w góry. Nie miałam pomysłu na tegoroczny urlop. Stwierdziłam, że na zagraniczne wojaże mnie nie stać, postanowiłam więc wykorzystać wolne i pojechać w Bieszczady.

W planach na przyszłość mam jeszcze Beskidy i Pieniny.

Kolano na guzik

Góry to taka trochę rywalizacja samej ze sobą. O ile z innymi rywalizować nie lubię, to lubię pokonywać swoje bariery. Wejście na Rysy było dla mnie wyzwaniem i dużym osiągnięciem przy moich zniszczonych kolanach. 12 godzin wędrowania to naprawdę nielekka przeprawa. Postanowiłam jednak sobie zaufać. Mam przecież jakąś wyobraźnię, znam swoje limity i jestem na tyle odpowiedzialna, że gdy w którymś momencie stwierdziłabym, że nie dam rady, tobym po prostu zrezygnowała. Z sześciorga wędrujących w grupie zostało nas czworo.  W jednym miejscu była taka ekspozycja, przy której aż sobie westchnęłam „Boże, gdzie ja weszłam? Przepaść dookoła”. Ale za mną było już wiele godzin w nogach i nie zamierzałam odpuszczać. Dotarłam na szczyt i byłam z siebie naprawdę dumna.

A kolana zniszczyły mi się w młodości. Trenowałam siatkówkę. Na jednym z treningów jakoś niefortunnie się wykręciłam i coś mi z kolana „wyskoczyło”. Młode kolano, więc wyskoczyło i wskoczyło na swoje miejsce, pobolało, trochę spuchło, ale przeszło. Jednak staw stracił stabilność i później jeszcze kilka razy  przydarzyła mi się podobna sytuacja.

Na jedną kontuzję nałożyła się kolejna. Podczas któregoś z wakacyjnych rajdów konnych, w których brałam kiedyś udział, kolega zrobił córeczce taką huśtawkę zwisającą nisko nad ziemią. Oczywiście też musiałam się pohuśtać, a że nogi długie… Kolega tak mnie rozbujał, że zaczęłam już czuć motylki w brzuchu. Chciałam wyhamować, wbiłam nogi w ziemię i rzepka mi się przemieściła. Na szczęście był z nami także kolega pielęgniarz ortopedyczny, co niejedną już nogę nastawiał. Nastawił i moją, a potem pojechaliśmy na pogotowie. Dostałam rynienkę z gipsu i zalecenie, żeby się stawić na leczenie.  Zaliczyłam przycinanie postrzępionej łąkotki, a potem gips na całą nogę. We Wrocławiu, po ściągnięciu gipsu, padła diagnoza naderwanego więzadła krzyżowego. Skończyło się operacją i rekonstrukcją więzadeł. 

Siłą rzeczy zaczęłam tę jedną nogę oszczędzać. W rezultacie obciążałam drugą, więc i ona się zniszczyła. Teraz, kiedy przeciążam kolana, to mi oba puchną.

Tak, wiem, że sport tu nie pomaga. Zwłaszcza, gdy kolano działa na pętelkę z mięśnia pobranego z uda, zapinaną na platynowy guziczek.

***

Pokonywanie przeszkód i siebie samej wynika chyba z obserwacji życia. Bo ono wymaga walki i nie jest lekkie. Ani świat nie jest zbyt fajnym miejscem. Tak mi się życie ułożyło, że nie mam swojej rodziny i dzieci. Dysponuję więc czasem, który mogę wykorzystać na działania społeczne. Angażuję się w różne akcje charytatywne. Jestem wolontariuszem Szlachetnej Paczki i WOŚP. Może pomogę w ten sposób komuś wspiąć się na jego życiową górkę – tam, gdzie będzie mu lepiej. Albo przynajmniej łatwiej.

Czasami próbuję zrozumieć, po co pojawiamy się na świecie. Miło jest myśleć, że mamy jakąś misję do spełnienia. Tylko trudno sobie wyobrazić, że ktoś nas tutaj przysłał, wrzucił na głęboką wodę i nie dał instrukcji, jak nie utonąć.

Myślę, że po prostu chcielibyśmy trochę szczęścia w tym życiu zaznać. Tymczasem niekoniecznie szczęśliwi jesteśmy. Choć na szczęście bywamy.

Dobre i to.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content