Szczęść Boże Górnikom Polskim [REPORTAŻ]

Taki napis widnieje na zielono-czarnym sztandarze, którego pomysłodawcami, fundatorami i wykonawcami są Krystyna i Zygmunt Mendalukowie. Za zgodą proboszcza parafii św. Michała w Nowej Soli, w przeddzień górniczego święta, odbędzie się uroczysta ceremonia poświęcenia sztandaru

Sztandary przeważnie są przypisywane konkretnej jednostce, np.: szkole, zakładowi, jednostce, formacji itd. Jednak w tym przypadku ufundowana przez Mendaluków chorągiew reprezentacyjna zaadresowana została ogólnie do górników polskich, bez przypisywania jej konkretnego miejsca. Nietypowe jest również, że taki sztandar powstaje w Nowej Soli, w której nie ma ani jednej kopalni.

Jednak podjęte przedsięwzięcie ma swoje uzasadnienie, które wyłuszcza Andrzej Dela: – W Nowej Soli mieszka kilkudziesięciu górników, którzy są reprezentantami różnych górniczych środowisk pracujący w różnych kopalniach, tj: Polkowice, Sieroszowice i  ZG Rudna. I choć Nowa Sól miastem górniczym nie jest, to jako byli i obecni górnicy tworzymy tu społeczność. Spotykamy się raz w roku, 4 grudnia. Rano roznosimy znicze na groby kolegów górników, którzy zmarli naturalnie bądź zginęli w kopalni. A po południu zbieramy się na spotkaniu gwareckim. Jesteśmy i czujemy się wspólnotą górników polskich. A teraz będziemy mieć oficjalnie wspólny sztandar, który zobowiąże nas, by się formalnie zrzeszyć. Będziemy też mogli powołać poczet sztandarowy, który reprezentować będzie nasze środowisko podczas oficjalnych ceremonii związanych np. z obchodami państwowych świąt.

„Z szacunku do kolegów”

Sztandar górników polskich był projektowany i wykonywany na bieżąco. Część materiałową uszyła Krystyna Mendaluk. Drzewce wykonał małżonek.

– Patetycznie to zabrzmi, ale stworzyliśmy go z szacunku dla kolegów, nie tylko nowosolskich. Znam np. górników z Turowa. Moi koledzy pracowali także w górnictwie naftowym, czyli nie tak, jak ja i Andrzej, przy wydobyciu miedzi. Zachowaliśmy na nim górniczą symbolikę. Zielony kolor u góry sztandaru to symbol tęsknoty górników za przyrodą, za tym, co na powierzchni. Część czarna to symbol mroku podziemi – tłumaczy Mendaluk.

– Wspomniane przez Zygmunta kopalnie miedzi budowały się po kolei. Jako pierwszy, w 1960 r. (PBK Rudy Miedzi) powstał szyb Bolesław w Lubinie, po nim pojawiały się kolejne pod szyldem Lubin. Później pojawiła się kopalnia Polkowice, następnie ZG Rudna, i Sieroszowice  – wchodzi Mendalukowi w słowo Dela.

Wzmianka o kopalniach przywołuje u obu moich rozmówców wspomnienia. Mówią niemal jednocześnie, chórem jakimś wzajemnych dopowiedzeń i nawiązań do wypowiedzi przedmówcy. Mimo to każdy opowiada swoją własną historię.

Opowieść sztygara

Zygmunt Mendaluk pracował w kopalni ZG Rudna. Był w niej sztygarem. Mówi wprost: kopalnia to przede wszystkim ciemności. – Przez pierwszy tydzień pracy w kopalni nie widzi się nic. Później zaczyna się dostrzegać sinozielony kolor piaskowca, czarny łupek. Ten ostatni bardzo się sypie i jest ostry jak żyletka. Ludzie miewają od niego obrażenia, bo tnie ciało na głębokość kilku milimetrów. A że w kopalni jest też sól, takie skaleczenia bardzo pieką. Środowisko jest tu wilgotne, woda kapie ze stropu, powietrze jest ciężkie i przepełnione pyłem. Jest duszno i gorąco. Temperatura sięga 35 stopni i wyżej, hałas maszyn przewyższa 120 decybeli – opowiada Mendaluk.

W międzyzmianach, czyli w czasie, gdy na przodku wykonują swoją pracę strzałowi, nim usłyszy się zdetonowane ładunki, zapada tak głucha cisza, że słychać, jak korniki jedzą stojaki. Wspomniane stojaki używane są tu do wzmocnienia stropu, bo charakterystyczne dla kopalni miedzi warstwy skał nie są sprężyste jak węgiel i mają tendencję do odspajania się.

– Miedź w wyrobiskach występuje w postaci związków miedzi, które zawarte są w piaskowcu. Nad warstwą piaskowca znajduje się warstwa łupka. Nad łupkiem – warstwy dolomitu, skały twardej, ale kruchej, osadowej, która może się odspajać. Jeśli w jednym miejscu warstwa się rozsuwa, osiada i rwie, to jest źle, bo w drugim miejscu spąg, czyli „podłoga”, się podnosi, wypiętrza i może wgnieść górników w strop, co się zdarza – podkreśla mój rozmówca.

– Z tego też powodu co pewien odstęp stawiane są sygnalizatory, tzw. stojaki. Są to pionowe klocki drewniane umocowane między spągiem a stropem. Gdy jest duże naprężenie i strop naciska, to słychać, jak sygnalizator trzeszczy i pęka. Jest wtedy szybko wymieniany na nowy, krótszy, ale to dla górników także ostrzeżenie przed możliwością zawału. Żeby nie doszło do odspojenia jakiejś warstwy, spina się skałę, czyli wierci się otwory w stropie na głębokość około 2 m, wprowadza do nich kotwy – zakończone kwadratową płytą pręty o grubości ok. 20 mm – i
mocuje się je w tych otworach klejem wiążącym metal ze skałą – kontynuuje górnik.

W kopalni znajdują się trzy chodniki główne: transportowy dla maszyn, wentylacyjny i transportowy dla urobku, w którym znajdują się przenośniki taśmowe. Chodniki biegną równolegle do siebie w odległości około 25 m i prowadzą od szybu do szybu, np. od Rudnej Północnej do Rudnej Głównej. W podobny sposób są ze sobą połączone kopalnie. Jeśli coś działoby się w Rudnej, to można z niej uciekać pod ziemią do Polkowic. Każdy chodnik składa się ze spągu (podłogi), stropu (sufitu) i ociosów (ścian). Choć nowe spągi są równe jak stół, to od jeżdżących maszyn tworzą się w nich koleiny, w których zbiera się woda. Dlatego pod ziemią pracuje się w gumowcach i jest tu bardzo ślisko.

„Musiałem zanurkować”

Na każdym oddziale jest komora – jedyne miejsce w kopalni, w którym światło cały czas się świeci. W komorze znajdują się narzędzia i telefon stacjonarny. Ten ostatni jest tam nie bez powodu, bowiem pod ziemią nie da się używać komórek. Fale nie docierają.

Górnicy pracują na zmiany. Między nimi zaplanowane są tzw. międzyzmiany. To czas, gdy na wyrobisku odbywa się detonacja ładunków wybuchowych i dla bezpieczeństwa górników zatrudnionych przy innych pracach kopalnia musi być w tym czasie pusta. Pozostają tylko niezbędni pracownicy na przodku oraz nieliczni górnicy będący akurat na dyżurze.

Detonacja ładunków nazywa się tu strzelaniem. Jego efekty odczuwane są nawet na powierzchni, no i oczywiście w dalszych częściach kopalni, o czym poświadcza mój rozmówca. – Byłem kiedyś na komorze w nocy sam, panowała cisza. Nagłe uderzenie powietrza trzasnęło drzwiami. Po chwili usłyszałem huk. Nie byłem pewien, czy to był planowy strzał na wyrobisku, czy stało się coś nieoczekiwanego.  Strzały odbywają się tylko w określonych godzinach, więc spojrzałem na zegarek. „Jednak strzał”, odetchnąłem z ulgą – wspomina Zygmunt Mendaluk.

Gdy strzałowi kończą pracę, do kopalni zjeżdża kolejna zmiana. W trakcie szychty panuje hałas, który utrudnia wymianę informacji między górnikami.

– Ludzie są oddaleni od siebie o kilka, kilkanaście metrów i pracują na swoich maszynach. Nie bardzo można porozumiewać się wtedy za pomocą słów. Wykorzystuje się więc sygnały świetlne. Poziomy ruch lampą np. oznacza „zbliż się”, zatoczenie nią koła „stój”, a ruch pionowy „oddal się” – tłumaczy pan Zygmunt.

Wspomina też, że multidyscyplinarność w jego zawodzie bywa przydatna. Górnik – jak mocno podkreśla – „miewa wiele specjalności”. – Niekiedy trzeba zanurkować w rząpiu, kiedy indziej przepłynąć przez zalany chodnik  tratwą. Kiedyś na Rudnej Północnej woda zalała jeden z chodników. Nie można było się tam w żaden sposób dostać, żeby zabrać urządzenia: silniki, przekładnie i inne. Kierownik dał nam zadanie na tydzień. Z kolegą zbudowaliśmy szeroką na półtora metra tratwę i między stojakami podpierającymi strop popłynęliśmy po sprzęt.  Udało nam się go odnaleźć i przetransportować. Pamiętam też swoją kąpiel podwodną. Między chodnikami znajdują się tzw. rząpie. Zbiera się w nich woda, którą trzeba przepompować do rząpia pod szybem. Pompa się zamuliła, klapa się nie domykała. Musiałem zanurkować i ją udrożnić – podkreśla fundator sztandaru.

Zakon górniczy

Zagrożeń pod ziemią jest wiele. Poza przepisami BHP i różnymi rodzajami mechanicznych zabezpieczeń stosuje się tu także szereg nienaruszalnych zasad, opartych na koleżeńskiej współpracy i zaufaniu. – Zasady solidarności górniczej są podstawą współpracy pod ziemią – wyjaśnia Mendaluk. – Jedna z nich zakłada, że nikt nie może pozostać bez światła. Zdarza się, że lampa przestaje świecić, a człowieka trzeba wyprowadzić, bo samotnie i po omacku nie da rady iść. Inną zasadą jest, że nie może zabraknąć wody w grupie.  Pod ziemią ludzie częstowali się wodą. Piło się z jednej butelki, po kolei. Dopiero, gdy była pusta, otwierano następną. Na koniec szychty, gdy wracano pod szyb, każda grupa musiała mieć ze sobą jedną butelkę wody, bo zdarzało się, że coś się stało albo ktoś zasłabł po drodze i była potrzebna.

W kopalni na dole panuje hierarchia. Pierwszym po Bogu jest tu sztygar. Po nim przodowy, dalej brygadziści w oddziałach pomocniczych, a jeszcze dalej – górnicy. Jak objaśnia mi sztygar Mendaluk, górnictwo ma swój folklor, w którym ta hierarchia też jest widoczna: – Niegdyś czyściło się odwierty wyciorem z kogucich piór, żeby móc jak najgłębiej załadować w nie ładunek wybuchowy. Na pamiątkę tego górnicze czako ozdabia pióropusz.  Górnicy mają pióropusze czarne, bo to oni czyścili otwory. Żaden sztygar tego robić nie musiał, więc ich pióropusze są białe. Natomiast czako dyrektora ma pióra zielone, bo pracował na powierzchni, gdzie trawa i drzewa. Choć pióra w czapkach zdobią też muzyków orkiestry górniczej. Tam dyrygent ma pióropusz biały i czerwony, a instrumentaliści – czerwone. Górnicze mundury galowe mają 29 guzików – tyle, ile lat żyła św. Barbara.

Charakterystyczna dla munduru górniczego jest pelerynka. To pamiątka po pierwszych górnikach, którzy nosili skórzane peleryny z kapturami. Chroniły one głowy i ramiona od ściekającej wody i kruszącego się, ostrego łupka. Na pagonach i czapkach górników są dwa pasy i młotek – rozetka. Ilość młotków zależy od stopnia. Górnik III stopnia, najniższy rangą, ma jeden młotek, II stopnia – dwa, I stopnia – trzy.

Poza tym kopalnie mają swoje tradycje. Jedną z nich jest skok przez „skórę”. Młodzi adepci górnictwa, zwani gwarkami, przeskakiwali przez „skórę”, czyli pelerynkę, po czym taki gwarek klękał i najstarszy, zwany też starzykiem lub starą strzechą, pasował go wówczas na górnika. A zanim powstały gwarectwa, to jedynymi osobami, które mogły zejść do kopalni, byli duchowni z zakonu. No bo któż inny mógłby zejść do piekieł, jeśli nie osoba święta? Dlatego do dziś można usłyszeć o „zakonie górniczym”.

Opowieść strzałowego

Andrzej Dela pracował na przodku. Początkowo był operatorem maszyn górniczych, a od 1980 r. przodowym. By strzałowi mogli wykonać swoją robotę, trzeba było przygotować przodki.

Najpierw należało zabudować wyrobisko. Zakładało się kotwy. Gdy przodek był zabezpieczony, robiło się odwierty. Po odwiercie otwór musiał być wyczyszczony –  niegdyś wyciorami z kogucich piór, obecnie przepłuczką z użyciem wody pod ciśnieniem i powietrza. W tak przygotowane otwory strzałowi wciskali ładunki wybuchowe, które były podłączone przewodami do urządzenia obsługiwanego przez tzw. kręciołka.

– Stawaliśmy z zatkanymi uszami  w takich miejscach, żeby nam kamienie nie spadały na głowę i kręciołek krzyczał „pali się!”. Po tej komendzie przekręcał kluczyk i następowała detonacja – wspomina Dela, po czym zaczyna wyjaśniać, że nie wszystkie miejsca nadają się na wyrobiska: – W kopalni zostawia się spore obszary skał, które nie są eksploatowane. To tzw. kostki, które stanowią filary ochronne podtrzymujące „dach” nad górnikami – opowiada Dela.

Jeśli jest zła eksploatacja wyrobiska, np. podbiera się kostki, wówczas płyta, pozbawiona podparcia, pęka. Najpierw unosi się do góry, później opada na kostki i zawalają się wyrobiska. Nazywa się to tąpnięciem. Jeśli dotyczy ono spodu piaskowca, następuje jego wypiętrzenie. Wówczas spąg napiera na strop. Dela doświadczył tąpnięcia spągowego. Był oddalony o jakieś 50 m od epicentrum.

– Całą energię wypiętrzenia przejęła oddzielająca mnie kostka. W wyniku tąpnięcia zaczęła się co prawda rozpadać, ale dzięki niej po mojej stronie spąg się uniósł tylko tyle, że daszek maszyny, w której siedziałem, wgniótł się o strop i na tym się skończyło. Co prawda w kabinie ciało moje zachowywało się jak ping pong i  na drugi dzień byłem poobijany jak jabłko, ale wtedy wyszedłem z lampą z kabiny. Zobaczyłem, że stoi wóz, w środku – operator wozu: odrętwiały, z oczami okrągłymi jak latarki. Zawołałem „Józek, żyjesz?”. Ani drgnął. Szturchnąłem go w końcu. „Żyjesz?” I dopiero wtedy się otrząsnął: „Żyję, ale co to za życie” – odpowiedział – wspomina tamte chwile grozy nowosolanin.

Nie mógł zlokalizować jeszcze dwóch kolegów, więc po namyśle zdecydował się pobiec po pomoc. Po drodze zwątpił, czy idzie w dobrym kierunku. Nie było kostek ani niczego, po czym można by się było orientować. – Do tego tumany kurzu wszędzie takie, że oczy się zacierały. W końcu poczułem podmuch powietrza i zobaczyłem dwie lampki machające się w oddali.  Przypomniała mi się zasada „jak idziesz, patrz, czy gdzieś rury są”. Jeżeli górnicy są uwięzieni, sygnalizują w jakim są stanie, stukając w rury czymkolwiek. Służy do tego szereg umownych sygnałów „ilu was?”, „czy są ranni?”, jeden sygnał oznacza tak, dwa – nie itd. Rozejrzałem się. Były! Zacząłem bez opamiętania w nie walić, żeby dać znać, że żyję, że tu jestem. Nadchodzący znaleźli nas. I tak skończyła się tamta przygoda – opowiada emerytowany górnik.

Podziemne królestwo

Po jednej ze stron chorągwi reprezentacyjnej ufundowanej przez Mendaluków widnieje napis „szczęść Boże”. Jak wyjaśnia strzałowy Dela, pojawił się tam  nie bez powodu:

– W kopalni jest taki zwyczaj, że gdy mijasz kogoś, witasz się „szczęść Boże”. A przy zjeździe nie ma wyjątków. Gdy sygnalista zamyka klatkę i daje sygnał do zjazdu dzwonkiem, to bez względu na przynależność do jakiejś partii, opcji czy wyznania, wszyscy jak jeden mąż podnoszą hełmy i mówią „szczęść Boże!”. Podobnie, gdy wyjeżdżasz. Dziękujesz wtedy św. Barbarze. A od kiedy na wyrobiskach pojawiła się woda i kaski były po szychcie bardzo obłocone, to górnik, który przychodził pod szyb, zdejmował hełm i uderzał nim, żeby błoto zwalić. A skoro już kask zdjął, to i zakrzyknąć „szczęść Boże” wydawało się na miejscu.

Choć podziemie pod wieloma względami jest mroczne, bywa też – jak wynika z relacji Deli – wielobarwne. – Na starych wyrobiskach zwisają różnokolorowe stalaktyty. Występuje tu nawet zjawisko tęczy. Przy odpowiednim ustawieniu lampy i załamaniu się światła można dostrzec odcienie fioletu i błękitu. Niekiedy strop świeci się jak złoto. Jak tłumaczy Dela, to dzięki obecnemu w nim chalkopirytowi, minerałowi zawierającemu siarczany miedzi. – Czasami szło się do starego wyrobiska za potrzebą, bo w kopalni nie ma wychodków. Powietrze było tam nieruchome, a gorąc nieznośny, bo bywało, że przekraczał 40 stopni, ale można było zobaczyć ociosy pokryte patyną, zielone od miedzi i brązowe od rdzy kotwy. Na stropie pełno było solnych narośli. Pod ziemią znaleźć można więcej kolorów, niż się człowiek spodziewa. Żal aż, że w tamtych czasach nie mieliśmy możliwości, by to uwiecznić na zdjęciu – zaznacza nowosolanin.

Podziwiający kolory podziemnego królestwa strzałowy wspomina też, że za jego czasów w kopalni wszyscy mówili sobie na „ty”, bez względu na wiek. Podobnie jak wszyscy tutaj musieli móc na sobie polegać.

– Podstawą bezpieczeństwa w kopalni jest lojalność i przyjaźń górnicza. Gdy jeszcze pracowałem, nie można było chodzić po kopalni pojedynczo – zawsze co najmniej we dwóch. Jeden na drugiego musiał liczyć. Zdarzały się drobiazgi, że ktoś szedł, poślizgnął się na chodniku, kostkę skręcił. I musiał być ktoś drugi, żeby go podeprzeć i iść. A miały przecież także miejsce zdarzenia bardziej niebezpieczne. I do dzisiaj, gdy czasami ktoś mnie pyta, który dzień w kopalni był najlepszy, zawsze odpowiadam, że ten, w którym wyjechałem na powierzchnię – mówi Dela.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content