Historia kapelana powstania warszawskiego, który został legendą Nowej Soli

Kapucyn wyglądający jak prorok ze Starego Testamentu był świadkiem i uczestnikiem najważniejszych wydarzeń XX wieku w Polsce, ostatnim żyjącym kapelanem powstania warszawskiego. Nowosolanie go pokochali. Od śmierci ojca Medarda minęło 10 lat [TEKST Z CZERWCA 2023]

Wracałem akurat z pracy, była jesień. Idąc koło kościoła św. Antoniego zauważyłem, jak jakiś chłopak, może 15-letni, kilkukrotnie uderza lekko po głowie rzeźbę ojca Medarda. Głupota przychodzi łatwo, pewnie chciał tym zaimponować koleżance i koledze, którzy stali obok. Ławeczka o. Medarda powstała po śmierci duchownego. Kapucyn przez dziesięciolecia lubił w tamtym miejscu przesiadywać i zagadywać parafian. Niektórzy z nich do dziś siadają na ławce i mówią do rzeźby.

– Po co to robisz? – spytałem. – Wiesz kim był ten człowiek?

– No nie.

– Powstańcem warszawskim.

Chłopaczek o nim nie słyszał. Wyraził tylko zdziwienie i chyba zażenowanie przeciągłym, przepraszającym „ahaaa”.

Padre Pio

Stanisław Parysz, późniejszy o. Medard, na świat przyszedł 17 grudnia 1913 r. w niewielkim Haczowie na Podkarpaciu. Kilka kilometrów od Zmiennicy, wsi, w której urodził się mój tata.

Nauki pobierał w Kolegium Serafickim w Rozwadowie, dziś to dzielnica Stalowej Woli. Do zakonu kapucynów wstąpił we wrześniu 1929 r. Później miał roczny nowicjat w Sędziszowie Małopolskim. W 1930 złożył śluby proste, a uroczyste w 1934 w Krakowie. Tam ukończył studia filozoficzno-teologiczne w seminarium kapucynów. Święcenia kapłańskie otrzymał cztery miesiące przed wybuchem II wojny światowej, 1 maja 1939, z rąk bp. Stanisława Rosponda. Najpierw służył w Krakowie, a w latach 1943-1945 pełnił obowiązki rektora kaplicy w Mydlnikach, gdzie uczył religii.

Był kapelanem Armii Krajowej, uczestniczył w powstaniu warszawskim. W szpitalu powstańczym przy ul. Długiej niósł pomoc żołnierzom i cywilom. Tam został ranny. Pomagał w kościele dominikanów, w schronach przy Miodowej, Długiej, Freta i Podwale.

10 października 2008 r. do Nowej Soli przyjechała Małgorzata Brama, która dla portalu internetowego Muzeum Powstania Warszawskiego przeprowadziła z o. Medardem wywiad na temat jego udziału w powstaniu. – Byłem w Krakowie, kiedy Niemcy wkroczyli do Polski – mówił. – Ojcowie kapucyni z Warszawy poprosili naszego prowincjała o pomoc w obsługiwaniu kościołów w Lublinie i Warszawie. Z naszej prowincji przyjeżdżał kapłan do Lublina i do Warszawy na dwa miesiące, a potem zmiana. Mnie wysłano właśnie do Warszawy. Przyjechałem 16 lipca 1944 r., a 1 sierpnia wybuchło powstanie.

– Miałem swoją celę na drugim piętrze i raczej nie schodziłem do schronu, ale jak z okna zobaczyłem rozprutą przez bombardowanie od góry na dół kamienicę, byłem już ostrożniejszy – wspominał początki walk.

– Jednego razu idę ul. Długą – opowiadał – a na noszach na chodniku leży ranny powstaniec, czeka na jakiś zabieg w prowizorycznym szpitalu w schronie. Operował tylko jeden lekarz – chirurg. Podchodzę do rannego, przedstawiam się: „Proszę pana, jestem księdzem, może chciałby się pan wyspowiadać?”. Cisza. Milczy, nic nie mówi. Nie słyszał, czy może chory? I powtarzam to samo. On krzyknął: „Brodaczu, powiedz, niech mnie stąd wezmą, bo mnie tu szlag trafi!”. W tym momencie nadleciał pocisk i dostałem odłamkiem w lewe ramię, a jemu nic się nie stało.

– Wracam trochę jak bohater do klasztoru – ciągnął opowieść – spotyka mnie dziekan kapelanów, nazywał się chyba Warszawski, mówi do mnie: „O, dopiero przyszedł, a już odznaczony”. Przychodzę do klasztoru, a tam pokazują mi w palenisku na parterze w kuchni 250-kilogramową bombę, niewypał; gdyby to wybuchło, chyba wszyscy w piwnicy by zginęli.

W jedną z niedziel powstania odprawiał mszę, było już po komunii. – Myśmy nie byli w schronie, tylko na parterze, wtem wpadają trzy pociski – wspominał kapucyn. – Są ranni i zabici, podchodzi do mnie pani i mówi: „Proszę księdza, mój mąż przed chwilą był u komunii świętej – już nie żyje”. Pamiętam dobrze, na podwórku odbył się pogrzeb zabitego powstańca. Pomodliliśmy się, odprawiłem egzekwie pogrzebowe, a potem salut armatni, karabinowy. Tak blisko mnie nikt jeszcze nie strzelał.

O. Medard wspominał, że pod koniec powstania ludzie byli zmęczeni, rozbici: – Zaczęło się narzekanie, przeklinanie tych, którzy to powstanie organizowali. I wtedy przychodzili do schronów oficerowie, żeby się nie załamywać, wytrwać. Wszyscy jesteśmy przejęci powstaniem. Czasem idziemy sobie, dźwięki fortepianu i śpiew młodzieży: „Wina, wina dajcie, a jak umrę, pochowajcie”.

Żeby ludzie mogli odpocząć w schronach, były warty. Podczas jednej z nich o. Medard koło klasztoru usłyszał ryk samolotów. – To polscy lotnicy z Anglii zrzucali broń powstańcom – mówił. – Widzę też świetlne pociski z dołu, a potem nadlatuje samolot cały w płomieniach i ja wtenczas z dołu krzyczę: „Jeśli żyjecie, to was rozgrzeszam w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!”. Po chwili samolot runął na Miodowej, tylko było słychać pojedyncze wystrzały, była jakaś amunicja na pokładzie samolotu.

– Mówią, że ojciec jest ostatnim żyjącym księdzem, który udzielił ślubu w powstaniu warszawskim? – pytała go Małgorzata Brama.

– Może coś z tego było – odparł i dodał w swoim stylu: – Od roku 1944 to już upłynęło bardzo dużo lat.

Jak o. Medard odnosił się do krytyki powstania warszawskiego? – Mam jedną odpowiedź: umieramy na gruźlicę, na zawały, nowotwory, a czemu nie za ojczyznę? – pytał.

I wspominał, jak po wojnie przyjechał do Warszawy. Przy pomniku Powstania Warszawskiego spotkał wycieczkę z Włoch. – Jak mnie zobaczyli, to „padre Pio, padre Pio”! My tu w Nowej Soli mamy pomnik ojca Pio – żartował.

O. Grzegorz Marszałkowski, były proboszcz parafii św. Antoniego w Nowej Soli: – Słyszałem jego wypowiedzi o powstaniu warszawskim, ale nie pamiętam, żeby osobiście mi o tym szerzej opowiadał. Czasem powiedział o wojnie jakieś jedno zdanie, że to był trudny czas. Pamiętam też opowieść o mszy, podczas której spadła bomba i zginęło dużo ludzi. Te obrazy w nim utkwiły.

– Powstanie? Raczej nam o nim nie opowiadał – sięga pamięcią o. Mirosław Dudzis, również były proboszcz nowosolskiej parafii.

Trudno streścić

Po wojnie o. Medard był gwardianem w Sędziszowie Małopolskim, Krośnie, gdzie zbudował kaplicę Matki Bożej; również rektorem kościoła w Tenczynie. Pracował w wielu miejscach, m.in. we Wrocławiu, Wałczu, Gdańsku, Bytomiu. I w Szwecji.

A od 1979 r., przez 34 lata, w nowosolskim św. Antonim. Jeszcze za jego życia powstało w mieście rondo im. Ojca Medarda. Za zasługi został odznaczony Krzyżem Armii Krajowej, Krzyżem Walecznych i Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Jak człowiek urodzony w Haczowie na Podkarpaciu został legendą miasta oddalonego o ponad 600 km? I jego honorowym obywatelem? O tym opowiadała wystawa w Muzeum Miejskim, którą można było obejrzeć w 2019 r., sześć lat po śmierci Medarda. – Cokolwiek bym powiedział, mogłoby zabrzmieć banalnie. Bo o. Medard był tak wielowymiarowy we wszystkich aspektach człowieczeństwa, że trudno streścić jego długie, prawie stuletnie życie – podkreślał wówczas dr Tomasz Andrzejewski, dyrektor muzeum w Nowej Soli.

– To legendarna postać – zaznacza o. Dudzis. – Wiosną były u nas rekolekcje. Stoję pod kościołem, dzieci się bawią, któreś z nich pokazuje na ławeczkę i mówi: o, czekoladowy dziadek! Sympatyczne określenie. A ja się śmieję i mówię, że nie, to jest o. Medard, ale wy już go nie pamiętacie.

O. Dudzis po latach wrócił do św. Antoniego i służy tu do dziś. Oprowadza mnie po plebanii, wokół kręcą się dwa koty. Na pierwszym piętrze wisi duży wizerunek Medarda. Duchowny pokazuje mi skromny pokój na drugim piętrze, w którym mieszkał o. Medard. Ma wyjście na dach. Dziś to jego pokój.

Wychodzimy na dwór, siadamy na ławeczce Medarda. Co chwilę jakaś parafianka pozdrawia nas „szczęść Boże”.

Osobiście poznał go dopiero w Nowej Soli, choć słyszał o nim dużo wcześniej. O. Dudzis w 1997 wygłosił w mieście rekolekcje na Wielki Post i w tym samym roku został proboszczem parafii św. Antoniego. Za chwilę do miasta dotarła „powódź tysiąclecia”. – Chciałem, żeby w tamtym momencie było nas jak najmniej, więc prosiłem, żeby bracia wyjechali na wakacje – wspomina. – Zostaliśmy w trójkę: o. Grzegorz, o. Medard i ja. Wokół kościoła było mnóstwo worków z piaskiem, podobnie jak wokół plebanii. Gdy kościół był zamknięty, odprawiałem msze na dachu garaży obok plebanii. O. Grzegorz na dole spowiadał, a o. Medard podawał mi przez okno puszkę z Najświętszym Sakramentem. To okno przy kaplicy było wtedy dla nas jedynym wyjściem na świat. Wchodziło się przez nie do domu po drabinie. O. Medard całkiem dobrze sobie z tym radził, a miał 84 lata.

Razem służyli w parafii św. Antoniego przez sześć lat. Zaprzyjaźnili się. – Jak leżał w szpitalu, obawiałem się o jego zdrowie i poprosiłem go serdecznie, by nie umierał za mojej kadencji – żartuje o. Dudzis.

– Po porannej mszy wychodził na miasto i czasem zjawiał się dopiero wieczorem – wspomina. – Tu miał zaproszenie na śniadanie, tam na obiad, a jeszcze gdzie indziej na kolację. Na pytanie kawa czy herbata odpowiadał: kawa i herbata. Lubił towarzystwo. Wesoły optymista. Czasem mówiłem mu, że ktoś znajomy umarł, a on na to: wieczność jest przed nami: jak chce, niech umiera, my jeszcze pożyjmy.

O. Medard pisał rozważania. Coś w rodzaju kolażu: kilka zdań, do tego wklejony święty obrazek albo zwierzątko. Później oprawił je u introligatora. – Czytał często dzienniczek św. Faustyny i stamtąd czerpał inspiracje – opowiada o. Dudzis.

I dodaje: – Nawet jak podczas mszy był spowiadający kapłan, to wchodził do drugiego konfesjonału i ci wszyscy czekający w kolejce szli do niego. Spowiadał krótko. Żartował, że ludzie do niego idą, bo myślą, że ma już problemy ze słuchem. „A ja mam dobry słuch!”, mówił – uśmiecha się były proboszcz parafii św. Antoniego.

Pszczoły

Wielką pasją kapucyna były pszczoły. – Miał pasiekę w Studzieńcu, takie swoje ranczo – mówi o. Dudzis. – Wcześniej, tak słyszałem, trzymał ponoć ule na dachu plebanii.

Janina Wiszniewska ze Studzieńca w książce „Wspomnienie o. Medarda” opowiada: – Pracował w upale, w chłodzie, zawsze w habicie i piusce, z dymiarką w ręku. Radowało się moje serce, kiedy słyszałam: sąsiadko, zapraszam na dziesiątek różańca. Nieraz po pracy, przed powrotem do Nowej Soli, pukał do moich drzwi. Wchodził do pokoju i kładł się na 10-15 minut na drzemkę; miał już wtedy przeszło 90 lat.

– Pewnego dnia – mówi Wiszniewska – w pasiecie spaliła się drewutnia. Był to wielki i niebezpieczny pożar obok mojego domu i sąsiadów, którzy graniczyli z XIV-wiecznym kościołem. Mieszkańcy wsi i Ochotnicza Straż Pożarna dzielnie gasili pożar. Wszystko dobrze się skończyło (…) Po kilku dniach o. Medard znów przyjechał do pasieki. Podszedł do mnie i powiedział: „Dobrze, że się spaliła ta szopa, mamy teraz piękny widok na sad i kościół”.

Zofii Mikusińskiej, która spisała wspomnienia przyjaciół o. Medarda, zapadł w pamięci szczególnie Wielki Piątek 2002 r. Pojechała wówczas do Studzieńca. – Na miejscu usiadłam i chciałam odpocząć – wspomina. – Ojciec powiedział, że Pan Jezus dzisiaj bardzo cierpi i świętować będę za dwa dni. Zabrałam się do pracy. Ojciec gdzieś poszedł i długo, długo nie wracał. Wrócił uradowany. Miał łzy w oczach. Odwiedził ciężko chorego człowieka, który przystąpił do spowiedzi z całego życia i przyjął komunię świętą. Jego żona całe życie modliła się, by jej mąż pojednał się z Bogiem. Umarł po świętach.

Ryszard Dłubak w książce Mikusińskiej nazywa o. Medarda „wędrowcem w habicie”: – Kiedyś zapytałem: gdzie ojciec idzie? Odpowiedział: do lasu. Mówił wtedy o pięknie okolicznych lasów sosnowych. Zachwycał się brzozami i mówił, że one dodają człowiekowi energii, jeśli się do nich przybliży.

Dłubak wspomina stan wojenny. W sierpniu przed kościołem Antoniego był tworzony krzyż z kwiatów, odprawiano msze za ojczyznę. – Po mszy wychodziliśmy przed krzyż, by pomodlić się za ofiary stanu wojennego – opowiada. – Często z o. Ryszardem Ślebodą był też o. Medard. Pod odśpiewaniu hymnu i innych pieśni patriotycznych i religijnych wracaliśmy do domów. Na drugi dzień po krzyżu nie było śladów.

Dobry duch

– Jak przyjechałem do Nowej Soli, od razu mnie wyciągnął na jakąś imprezę rodzinną – opowiada o. Grzegorz Marszałkowski. To za jego probostwa zmarł o. Medard. – Był optymistą, bardzo otwartym i wesołym. W oczach było widać tę jego radość. Wyjątkowa postać.

O. Marszałkowski podkreśla pracowitość Medarda. Zaczynał dzień bardzo wcześnie, udzielał spowiedzi, a potem odprawiał mszę w kościele św. Barbary. – Chciał pomagać ludziom, chodził do chorych z komunią. Szedł tam, gdzie ktoś go zapraszał – wspomina o. Marszałkowski. – Czuł się przez to potrzebny i miał satysfakcję. Lubił rozmawiać z ludźmi: o Bogu, życiu, zapraszał na mszę. Był bardzo dobrym duszpasterzem, oddanym Bogu i ludziom.

W czym tkwiła siła Medarda? – W tym, co przeżył. W tych wszystkich trudnych momentach – ocenia o. Marszałkowski. – W tym, że Pan Bóg go z tego wszystkiego wyprowadził. To mu dało nadzieję i dodatkową wiarę w Boga obecnego w każdej sytuacji; przekonanie, że przychodzi z pomocą. Wielu osobom, które pocieszał, mówił proste „pomodlę się za ciebie”.

– Ludziom do dziś go brakuje, bo on był cały czas obecny w mieście. Często przechadzał się po ulicach Nowej Soli i powiatu – podkreśla o. Marszałkowski. – Był dobrym duchem tego miasta.

Na drugi brzeg

Ostatnie dni swojego życia o. Medard przeleżał w łóżku. Był coraz słabszy. W wizjach odwiedzali go współbracia, którzy odeszli wcześniej. I jego bliscy zmarli: rodzeństwo, rodzice. – Przez jego pokój przechodziły całe tłumy – wspomina o. Marszałkowski.

O. Jan Sochocki mówił podczas pogrzebu Medarda, że w ostatnich dniach kapucyn złapał go za rękę i powiedział: „Chodź, idziemy na drugi brzeg. Tak tam kolorowo. Tam jest dobrze, tam jest jasno”. – Powoli przechodził na tamtą stronę – mówi mi dziś o. Marszałkowski.

O. Dudzis: – Przed śmiercią dzwoniłem do niego i pytałem o zdrowie. Ostatni raz odwiedziłem go w kwietniu 2013 r. Wtedy o. Jeremiasz miał złoty jubileusz kapłaństwa. Poszedłem do pokoju o. Medarda, usiadłem przy łóżku, a on powiedział mi kazanie, które miał zamiar wygłosić na swoich setnych urodzinach. To był przedziwny dialog między osobami Trójcy Świętej a nim.

„Powiedz nowosolanom – mówił o. Sochockiemu na łożu śmierci – że Medard nie chce czekać na stulecie. Powiedz, że Medard przeprasza za wszystko, wszystkich żegna i prosi o modlitwę”.

Legendarny kapucyn, który wyglądał jak prorok ze Starego Testamentu, zmarł 20 czerwca 2013 r.

*korzystałem z wywiadu z o. Medardem autorstwa Małgorzaty Bramy na stronie www.1944.pl i książki „Wspomnienie o. Medarda” pod red. Zofii Mikusińskiej

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

Mateusz Pojnar
Latest posts by Mateusz Pojnar (see all)
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Mateusz Pojnar

Aktualności, sport

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content