Tańczę w SOLdance: Wioletta Szymendera

Zawodowo karmi ludzi, lubi piec torty i tańczy z pasją. Jest dobrym duchem akcji charytatywnych, w które angażuje się jej mąż Marek. Kibicuje mu zawsze, czasem też pomaga, ale – jak sama mówi – z doskoku, z boku i po cichu

Pierwsze związki pojawiają się zwykle w młodości. I zazwyczaj ich przyczyną jest miłość. To z jej powodu zawiera się małżeństwo. Ale bywa czasem, że miłość się kończy i zaczyna się widzieć rzeczywistość taką, jaką naprawdę jest. I bywa, że trudno się na nią godzić. Małżeństwo się rozpada.

I niekiedy się zdarza, że po zakończonym pierwszym małżeństwie poznaje się drugiego człowieka, z którym buduje się swój dom po raz drugi. Tak się stało, gdy poznałam Marka. Oboje byliśmy już po pierwszych związkach. Zakochałam się. Z nauką wyniesioną z poprzedniego małżeństwa zadawałam sobie pytania, czy będziemy się dogadywać, czy damy radę razem żyć? A potem zostawiłam dla niego wszystko i za nim poszłam. Do drugiego związku nie wchodzi się z czystą kartą. Obie strony wkraczają ze swoim bagażem doświadczeń. Ciągną za sobą przeszłość, poprzednie życie. Niekiedy jakieś zaszłości typu kredyt do spłacenia. Są też i dzieci z poprzednich związków, o które trzeba zadbać, zapewnić im możliwy spokój i bezpieczny dom. Później przychodzi dziecko wspólne. I wszyscy muszą się w tym odnaleźć. Trzeba się naprawdę natańczyć, żeby to ogarnąć.

Na szczęście akurat ogarnianie mam dobrze wyćwiczone. Oboje dbamy o naszą rodzinę. I mamy mądre, fantastyczne dzieci, dla których Marek stara się być dobrym tatą.

Krzyżówka

W dzieciństwie i młodości mieszkałam na wiosce. Za dnia każdy musiał w domu, na gospodarstwie i podwórku swoją robotę wykonać. Czasami czyiś dziadkowie chorowali i trzeba się było nimi zająć. Ale nie z powodu, że rodzice od nas tego wymagali. Nasi rodzice pracowali od rana do nocy, więc tak od serca się im pomagało, żeby coś w domu mieć i chodzić jakoś ubranym.

Roboty było dużo, ale późnym popołudniem miało się siłę, by się wymyć, wyszykować i punkt 17.00 lecieć na krzyżówkę koło kościoła. Krzyżówka Starty Dworek-Popowo i Skwierzyna-Bledzew koło kościoła była naszym punktem spotkań młodych z wioski. Tu ustalaliśmy, co robimy i dokąd idziemy. Jeśli rodzice się zgodzili, chodziliśmy się w Obrze pokąpać, ogniska w lesie palić, albo tańczyć do wioski obok. Czasami do Bledzewa się szło, rzadziej w stronę Starego Dworku, w którym jest taki most kręcony, a najczęściej do Popowa na potańcówkę. Do każdej miejscowości były cztery kilometry. Do Skwierzyny było dalej, bo siedem, więc jeśli chcieliśmy tam na dyskotekę się wybrać, chłopcy brali od rodziców samochody i zabierali ze sobą dziewczęta.

Gdy mama nie chciała mnie puścić, wymyślała rewolucję w pokoju – młynek taki, że wyrzucała rzeczy z szafy i trzeba je było poukładać w kostkę przed wyjściem. Odsuwała też tapczan i kazała za nim sprzątać. A że ja bardzo chciałam iść na tańce, szybko robiłam, co mi kazała. W końcu męczyła się wymyślaniem mi zadań i dostawałam swoje wychodne.

A do dziś z tamtych czasów została mi ta obrotność, jakaś taka zaradność życiowa, z którą poszłam w dorosłość.

Tata jest ważny

Byłam najstarsza z rodzeństwa. Moim zadaniem w domu rodziców było opiekowanie się młodszymi i domem. Mieliśmy z bratem podział obowiązków. On robił wokół domu, a ja w domu, gdzie była najmłodsza siostra, mała Gosia, którą ktoś musiał się zająć. Nie czułam, że rodzice przerzucają na mnie odpowiedzialność. Czułam, że pomagam mamie.

Mama pracowała po 12 godzin. Gdy wracała z nocki, musiała odespać. Tata pracował w PGR. Zajmował się zwierzętami i zbiorami. Hodował też świnki przy domu. Gdy był okres żniw albo wykopków, to go prawie w domu nie było. Tata nas uczył dbania o rodzinę i dom. Mówił „ja się zajmuję rynkiem, a stół w domu ma być czysty, żeby było na czym obiad podać”.

Tata uczył mnie też gotować. Któregoś dnia rodzice zaczęli mi wypominać, „a Beata Kiełczewska z sąsiedztwa już gotuje, a ty jeszcze nie”. Uniosłam się wtedy honorem, zawzięłam i postanowiłam ugotować zupę. Powrzucałam wszystko naraz do garnka. Nie wiedziałam, że trzeba gotować po kolei. Tata akurat przyszedł do domu i przyłapał mnie na czynności. Wyskoczył przez płot z PGR, bo zawsze przychodził sprawdzać, co się z nami dzieje pod jego nieobecność.

– Co ty tu gotujesz? – pyta.

– Buraczkową – odpowiadam godnie.

– Ale jak ty to robisz? – tata złapał się za głowę. – Trzeba stopniowo. Najpierw mięso. Zdjąć szumowiny. Do zup jest cała procedura. Wiesz ty co, nauczę cię gotować grochówkę.

I tak krok po kroku uczyłam się potraw, smaków.

Szefowa nawet mnie kiedyś spytała, skąd ja mam takie „smaki”. A mnie tego właśnie tatuś nauczył. W którymś momencie nawet stwierdził, że gotuję lepiej niż mamusia. I do dziś tę pochwałę pamiętam.

To, czego ojciec cię nauczy, zostanie z tobą na zawsze. I nawet jeśli po ludzku ma coś za uszami, jest to bardzo ważny człowiek w życiu.

Na oko, mniej więcej

Pracuję jako kucharka. Robię to, do czego mnie zmuszali mama i tata i czego szczerze nie lubiłam. Najpierw zatrudniłam się w swoim zakładzie jako pomoc kuchenna. Obserwowałam, w jakim tempie tam ludzie pracują. Musieli zdążyć, żeby jedzenie wyjechało o konkretnej godzinie, bo to katering i żywienie zbiorowe.

Kuchnia zawodowa kojarzyła mi się z fascynacją smakiem, zatrzymaniem się, próbowaniem, pasją do gotowania. Ale tu wszystko działo się tak szybko, że nie dostrzegałam tych rzeczy. Choć, jak się później okazało, wszystkie one tu były. Tyle że wprawnie wykonywane umykały mojej uwadze.

Chciałam się nauczyć. Szefowa postawiła mnie przed kuchenką: „Gotuj, jak umiesz. Tu dodasz tego tak, wiesz, na oko, mniej więcej tyle – i tamtego. Na oko. Jakbyś w domu robiła”. I tak na oko czasami wychodziło mi ze 20 litrów zupy za dużo. Biegłam wtedy do szefowej po radę, a ona mówiła: odlej, przelej, dopraw, spróbuj. I tak się nauczyłam gotować w dużych ilościach. Polubiłam gotowanie. Lubię swoją pracę.

Jej dodatkowym walorem jest, że szefowa daje nam obiady do domu. Dzięki temu nie trzeba już po pracy gotować dla rodziny. Tylko podczas urlopu miewam problem, żeby przerzucić się na gotowanie małych domowych porcji. Oprócz gotowania, nie lubiłam kiedyś piec. A dziś piekę torty. Ta umiejętność przydawała mi się w sytuacjach, gdy trzeba było sobie finansowo jakoś poradzić. A im częściej piekłam, tym torty udawały się lepsze. I w tej chwili to moja pasja.

To, co lubiłam od zawsze, to był taniec: luz, wyzwolenie ruchu. Marzyłam, żeby się go nauczyć. Jako dziecko fikołki robiłam, szyby wybijałam, kiedy wymyślałam sobie taneczne figury, aż mama się ze mnie śmiała. Bardzo chciałam się nauczyć, ale rodzice nigdy nie zapisali mnie na lekcje.

Dopiero teraz SOLdance mi to marzenie dziecięce spełnia.

Majorka

Może rodzice nie posłali mnie na lekcje tańca, ale za to wysyłali, gdzie tylko mogli, na wyjazdy, jakieś kolonie, obozy, wycieczki. W ten sposób zobaczyłam spory kawałek kraju. Uwielbiałam wyjazdy. Kiedyś zamarzyłam, żeby polecieć na Majorkę. Zwierzyłam się z marzenia mężowi. I któregoś dnia mówi mi „pakuj się, zabiorę cię gdzieś”. Wsiadłam do samochodu i całą drogę się zastanawiałam, dokąd mnie wiezie. A Marek mi niespodziankę zrobił: – Miała być Majorka, to jest! Jeszcze jakąś palmę znajdziemy i będzie idealnie – zapowiedział, gdy wysiadaliśmy na Majorce w Bytomiu Odrzańskim.

Rozbawił mnie wtedy.

Dziś nie ckni mi się już za ciepłymi krajami. W Polsce jest tyle pięknych miejsc do odwiedzenia: morze, góry, jeziora, zameczki, pałacyki. I Mazury, których jeszcze nie widziałam. Gdybym tylko wygrała w totka, to zwiedziłabym Polskę wszerz i wzdłuż. I dopiero, gdybym się już nią znudziła – choćby i o balkoniku już chodząc – wtedy być może zapragnęłabym znów polecieć na Majorkę.

***

Udział w wydarzeniach SOLdance może być odskocznią od rodziny, obowiązków i zmartwień. Choć ja akurat żyję swoją rodziną, bo to najlepsze, co mam. Wyskakuję potańczyć w SOLdance w ramach robienia czegoś dla siebie. Nawet jeśli wiek mi nie pomaga. Gdy człowiek wraca do domu z pracy, to musi odtajać: położyć się na chwilę, kręgosłup wyprostować, odprężyć kolana, bo siadają.

I mniej jest już sił, by być w ciągłym biegu. Ale akurat okazyjne tańce z soldensową grupą są takie w sam raz na każde możliwości.

Gdy ćwiczymy, występujemy, czy kręcimy klip, chętnie tańczę na tyłach. Czuję się wtedy swobodnie. Sęk w tym, że gdy któreś z nas się poczuje wyluzowane, kamera Jarka Werwickiego zawsze go dopadnie. A nie mam silnej potrzeby oglądania się na teledyskach.

Ale gdy widzę w filmowym kadrze, jak brykam w tańcu z dziecięcą beztroską, to się jednak do siebie uśmiecham.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content