Tańczę w SOLdance: Paulina Kałużna-Skurpel

Całe dotychczasowe życie zawodowe spędziła w jednej firmie. Fanka Barcelony, instruktorka fitness i biegaczka. Prywatnie żona oraz mama dwóch córek. Do SOLdance trafiła wprost z Rzeczpospolitej Babskiej, która zawiązała się przy nowosolskim Klubie Mam

Od kiedy skończyłam liceum 16 lat temu, pracuję w firmie zajmującej się gospodarką odpadami. Firma w tzw. międzyczasie cztery razy zmieniała nazwę. To była moja pierwsza poważna praca.

Zaczęłam od sortowni. Przywożone do zakładu odpady były rozdzielane na różne frakcje. Dawniej trafiały do nas wymieszane. W tej chwili ta praca wygląda trochę lepiej. Świadomość ludzi jest inna i odpady przeważnie się jednak segreguje już na etapie ich wyrzucania, u tzw. źródła.

Moi szefowie wiedzieli, że studiuję finanse i rachunkowość i zakład częściowo dofinansował mi studia. Gdy obroniłam licencjat, dostałam propozycję, by przejść do księgowości. Jakiś czas później z księgowości powędrowałam do kontrolingu i pracowałam tam następne trzy lata.

Później zostałam mamą, a po powrocie z macierzyńskiego przeszłam do działu handlowego. I pracuję tu do dzisiaj. Obecnie zajmuję się zamówieniami publicznymi.

„Ładnie sortujesz”

Gdy zaczynałam pracę, odpady z przemysłu były ciężkie i trzeba się było z tym trochę naszarpać, żeby poupychać je do wielkich worków. Pojawienie się sortowni w Kiełczu ułatwiło pracę.

O zapach towarzyszący sortowaniu pytasz? Adekwatny do nazwy „odpady”, ale nie mam z nim problemu. O wiele większy opór czuję w kontakcie z surowym mięsem. Tak mam.

A segregowanie towarzyszy mi od dziecka. Tata mnie zachęcał. W domu sortowałam osobno gazety, osobno butelki, a później wystawiałam to przed śmietnikiem, żeby osoby zbierające surowce wtórne mogły skorzystać i sobie sprzedać. Wtedy tata mnie chwalił „jak ty ładnie segregujesz” i dorzucał mi ze dwie, trzy dychy za starania. Może i stąd przyszedł pomysł, by wybrać pracę w zakładzie o takim profilu?

Siostrą być

Gdy byłam młodszą dziewczyną, marzyłam o tym, żeby mieć dom i rodzinę. Nawet imiona miałam dla dzieci wybrane. W planach był syn i córka. Najlepiej bliźniaki, żeby załatwić rzecz jednym porodem. A później wyszło tak, że urodziła mi się córka, a wymyślone wcześniej imię jakoś się zleżało, więc nadaliśmy jej z mężem inne. I generalnie nic z tych moich młodzieńczych zamysłów nie wyszło, bo zamiast parki mam dwie córki, w dodatku nie bliźniaczki. Ale i tak jest fajnie.

Gdy zaszłam w ciążę po raz drugi, reakcja starszej córki na wizję pojawienia się dodatkowego dziecka w domu była umiarkowanie euforyczna. Gdy w końcu zaakceptowała, że sytuacja jest w zasadzie nieodwołalna, stwierdziła, że w porządku, może sobie być, byle to była siostra. Szczerze się ucieszyłam, gdy było już wiadomo, że faktycznie spodziewam się drugiej dziewczynki.

Gdy przyniosłam nowo narodzoną do domu, starsza córka nie bardzo zwracała na nią uwagę. I było tak do momentu, gdy to młodsza zaczęła zwracać uwagę na starszą: wodzić za nią oczami, zaczepiać. I tak krok po kroku moja pierworodna zaczęła się oswajać z obecnością młodszej siostry w swoim życiu. W tej chwili nawet ją nakarmi, posiedzi przy niej, pozabawia. Z kolei gdy młodsza widzi starszą, od razu ma uśmiech od ucha do ucha. Na mój czy męża widok się tak nie cieszy, jak na jej.

Nie byłam w takiej relacji siostrzanej i nie wiem, co się wtedy czuje. Mam starszego o dziewięć lat brata, który wyprowadził się z domu, gdy byłam nastolatką. Miał ze mną przekichane, bo musiał mnie pilnować. Podejrzewam, że byłam mu kulą u nogi, aczkolwiek – trzeba mu przyznać – nigdy nie dał mi tego odczuć. Fajne relacje między nami pojawiły się, kiedy już byliśmy oboje dorośli. Nie widujemy się często, ale mamy ze sobą dobry kontakt. Czy taka relacja uda się moim córkom? Chciałabym. Póki co młodsza czaruje starszą, trenuje rozbrajające uśmiechy i bezustannie śpiewa. Ja też śpiewam. Uwielbiam! Tyle że mi nie wychodzi. Ale jak jestem sama w samochodzie, to ja jestem taką piosenkarką – no, jedną z najlepszych. Pod warunkiem, że muzyka jest odpowiednio głośna, bym uwierzyła, że ta wokalistka, co śpiewa, to ja jednak. Takie to moje śpiewanie.

Za to z tańcem nieźle sobie radzę. Rzeczpospolita Babska Przez 10 lat chodziłam na zajęcia Gamixu i bardzo miło wspominam. To wyrobiło u mnie nawyk aktywności fizycznej i dbania o zdrowie. Do SOLdance trafiłam już w dorosłości dzięki Beacie Cegiełce. Grałyśmy razem w piłkę nożną w Rzeczpospolitej Babskiej. Z Klubem Mam chciałyśmy stworzyć żeńską grupę futbolową z myślą o udziale w charytatywnym turnieju piłki nożnej. Później doszło do nas kilka dziewczyn z zewnątrz i nazwałyśmy drużynę Rzeczpospolitą Babską. Grywałyśmy w turniejach piłki kobiecej. Trenował nas Adaś Grygorowicz, sędzia piłkarski.

Akurat zbliżał się nasz czwartkowy trening, gdy zadzwoniła Beata Cegiełka. Podesłała mi „Jerusalemę” i poprosiła, żebym nauczyła się układu na tyle, by nauczyć dziewczyny z drużyny. Ogarnęłam sobie to w miarę szybko przed treningiem, bo kroki proste. Przećwiczyłyśmy, a dzień później odbył się już oficjalny trening „Jerusalemy” poprowadzony przez Gosię Pitrowską-Osuch.

Tego samego dnia chłopcy z „Foty z drona” nagrali z naszego tańca klip, który zamieścili w sieci i osiągnął on 2,5 mln. odsłon. Grupa SOLdance jest fajnym miejscem. Tu się przychodzi po dobrą zabawę i żeby trochę odreagować. To taka odskocznia od dorosłości. Można się przebrać i na chwilę zapomnieć o wszystkim innym.

„Lubię się zmęczyć”

Lubię się spocić, zmęczyć i kogoś zmęczyć przy okazji też. Od 13 lat dwa razy w tygodniu, prowadzę zajęcia fitness w Siedlisku. Jeszcze przed ciążą chodziłam na „rurkę” pole dance. Wzmocniłam tam ręce i zaraz potem zaczęły mnie interesować biegi przeszkodowe.

Najbliżej odbywają się w Kotli obok Głogowa. Wzięłam udział raz, później zaszłam w ciążę. Tam jest tak trochę po wiejsku: stogi siana, przebieżka przez jeziorko i wśród zieleni. Pamiętam stamtąd taki obrazek: wybiegłyśmy z koleżanką z lasu, a obok nas stado koni. Gdy jest tak pięknie, to nawet zmęczenia się nie czuje. Mam teraz krótką przerwę w biegach, bo druga córcia maleńka jeszcze, ale już jej zakupiłam wózek biegowy. Będę biegać z nią tak samo, jak kiedyś ze starszą córką, z którą, z pomocą męża, zaliczyliśmy w ten sposób dwa półmaratony.

I właściwie to dzięki starszej córce się tak rozbiegałam. Nie mogła spać w nocy. Siedziałam nieraz do drugiej, trzeciej, czy piątej nad ranem nad jej łóżeczkiem. Nie płakała jakoś mocno, ale potrzebowała obecności. Urodziłam ją w październiku, a od początku lutego zaczęłam z nią regularnie biegać o 19.00. I po jakichś dwóch tygodniach dziecko się przestawiło i zaczęło chodzić spać o 23.00. Normalnie nie wiedziałam, co mam z tym wolnym czasem do drugiej w nocy zrobić.

Biegałam krótkie dystanse, czasami sąsiadkę wyciągnęłam i te 3-5 km sobie codziennie robiłyśmy. A później zaczęłam startować w biegach. I tak się rozbiegałam, że rok później zrobiłam koronę półmaratonów polskich z 10 półmaratonów wskazanych wybiera się pięć i trzeba je przebiec w ciągu roku).

Gdy zdobyłam koronę, zamarzył mi się maraton. I chciałam go przebiec w Barcelonie, bo tak się złożyło, że fanklub kibicujący FC Barcelona, do którego z mężem i córkami należymy, organizował wyjazd na maraton właśnie do Barcelony.

I w 2018 r. z trzema kolegami wyjechaliśmy jako przedstawiciele Fan Club Barca Polska. Wówczas przebiegła swój pierwszy (jak dotąd jedyny) maraton.

***

Jak się biegnie 42 km? Ciężko i długo. Ktoś kiedyś porównał, że poród jest jak przebiegnięcie maratonu, ale rodziło mi się chyba jednak szybciej i prościej.

Do 25. kilometra było ekstra. Biegło ponad 20 tys. osób, do tego kibice, więc mnie ci ludzie nieśli. Ale potem przyszła tzw. ściana. Organizm zaczął dawać znać, że jest trochę za ciężko. A i różnica temperatur robiła swoje. Częściowo szłam, byle do mety dotrzeć.

Po około 30 kilometrach tej mojej męki spotkałam Polkę, która była w gorszym stanie ode mnie. I to mi chyba pomogło. Zaczęłam ją podbudowywać, że większość już za nami, więc musimy dobiec do tej mety. Była strasznie zestresowana, że będzie miała najgorszy czas w swojej ekipie. Zaczęłam jej uświadamiać, że większość osób na świecie nigdy nie przebiegnie maratonu, że nie czas jest ważny, tylko fakt, że ona do mety w ogóle dotrze. Zostawiłam ją dopiero na ostatnim kilometrze. Wiedziałam, że jest blisko i sobie poradzi. Przebiegnięcie całości zajęło mi pięć godzin.

Biegi długodystansowe to czasami walka z samym sobą, ale euforia na mecie jest nie do opisania. Tamtej dziewczyny z trasy nigdy więcej nie spotkałam. Ale zapamiętałam jej numer i sprawdziłam, czy dotarła na metę. Dała radę, ukończyła maraton.

Kiedy ją wspominam, lubię myśleć, że to trochę dzięki mnie – podtrzymującej ją i siebie na duchu towarzyszce.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content