Tańczę w SOLdance: Anna Stoparczyk

Studiowała we Wrocławiu zarządzanie i marketing. Czuła jednak, że to nie jest jej droga. Po dwóch latach natknęła się na ogłoszenie o naborze do szkoły techniki dentystycznej w Zielonej Górze. Przeniosła się. I okazało się, że to jest właśnie to, co chce zawodowo robić

Po zdobyciu uprawnień krótko pracowałam w zawodzie technika dentystycznego. Byłam jednak  obecna w branży stomatologicznej jako asysta dentysty. Jednak po kilku latach pracy w gabinecie zapragnęłam też spróbować swoich sił we florystyce, dekoracjach ślubnych i weselnych.

„Pracodawca dmuchał mi w żagle”

Początkowo myślałam, że uda mi się pogodzić obie prace, jednak okazało się to niemożliwe. W przyjaznej atmosferze pożegnałam się z moją przychodnią stomatologiczną. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nie jest odejście, a jedynie trochę dłuższa przerwa.

10 lat zajmowałam się organizowaniem ślubów i wesel. Praca była fizycznie ciężka, ale ogromnie satysfakcjonująca. Mogłam być blisko ludzi w wyjątkowych dla nich chwilach. Było sporo emocji, stresu, ale też szczęścia, uniesień, wzruszeń i łez. Czułam się ogromnie wyróżniona, że pary zakochanych zapraszają mnie do swojego świata i powierzają organizację tego ważnego dnia w ich życiu. Artystyczna poniekąd rola dekoratora weselnego miała wiele walorów i sporo uroku. Naprawdę ją lubiłam. Problemem była jej sezonowość. Nie bez żalu postanowiłam zamknąć tę działalność po dekadzie. Skoro praca była niewystarczająca, bym mogła się poczuć bezpieczna finansowo, przyszedł czas na zmiany.

Powoli zaczynałam rozglądać się za bardziej stabilnym zajęciem. Szczęśliwym trafem spotkałam koleżankę, z którą pracowałam wcześniej w gabinecie stomatologicznym i okazało się, że w przychodni, w której pracuje, technik dentystyczny jest potrzebny od zaraz. Miałam stosowne wykształcenie, jakieś doświadczenie zawodowe, ale też mnóstwo wątpliwości, ponieważ od czasu, gdy ukończyłam szkołę, upłynęło prawie 20 lat. Mimo moich obaw lekarze zaprosili mnie do współpracy i obdarzyli ogromnym zaufaniem. Wysłali na szkolenia, kursy, wyposażyli pracownię w najnowszy sprzęt i nowoczesne materiały.

Przez lata mojej  nieobecności w zawodzie technika dentystyczna rozwinęła się tak bardzo, że to już był zupełnie inny świat od tego, który poznałam w szkole. Zupełnie zmieniła się technologia wytwarzania, a rzemieślniczą pracę technika zastąpił komputer. Jednak im lepiej poznawałam cyfrową stomatologię, tym bardziej mnie fascynowała. A pracodawca dmuchał mi w żagle i nie pozwalał, abym zwątpiła w swoje umiejętności.

Komunikacja jest ważna

Dawniej technik dentystyczny pracował analogowo, na bazie gipsowego modelu, dziś w głównej mierze pracuję na cyfrowych skanach wewnątrzustnych, a projekt uzupełnienia protetycznego sporządzam w programach komputerowych. Pacjent może w komputerze zobaczyć swoją twarz z nowym uśmiechem, możemy wspólnie dokonać zmian, ocenić, czy projekt  jest zadowalający. Potocznie mówiąc, możemy „przymierzyć” taki uśmiech, by pacjent mógł się z nim oswoić przed wykonaniem ostatecznej pracy. Po akceptacji projektu przechodzimy do produkcji. I tu też mamy do czynienia z ogromnym skokiem technologicznym.

Prace protetyczne są frezowane na frezarkach CNC lub drukowane w drukarkach 3D. Wszystko jest w tym niezwykle precyzyjne i przewidywalne. Dopiero po takiej obróbce  przychodzi czas na indywidualną charakteryzację protezy, czyli również precyzyjną pracę, tylko tym razem manualną, wykonywaną przez technika.

Staram się w swojej pracy podążać za naturą. Moja część obróbki wymaga ogromnej czułości i uwagi , umiejętności widzenia wielu barw i drobiazgów na tak niewielkim elemencie jakim jest ząb. Kolor to nie wszystko, bo trzeba także dostrzec przezierność, fakturę, pęknięcia szkliwa, wiek zęba, przebarwienia. Z tego powodu zapraszam pacjenta do pracowni by pokazać, jakie są możliwości materiałowe. Z drugiej strony chcę poznać oczekiwania, by później uśmiech człowieka był do niego jak najlepiej dopasowany. Tu komunikacja jest bardzo istotna.

Zresztą nie tylko w pracy, bo i w każdej innej dziedzinie życia, komunikacja z drugim człowiekiem jest ważna. Im jest ona lepsza, tym lepiej jest nam żyć między innymi – od grona najbliższych poczynając, na innych, bardziej lub mniej zażyłych relacjach kończąc. Prosty przykład z życia podam. Mamy na klatce schodowej taką dziurę pod parapetem – dawniej chyba znajdowała się tam szuflada na deszczówkę. Kiedy się wprowadziliśmy, to ten otwór był traktowany jak kosz na odpadki. Przypięłam obok niego kartkę „proszę nie wrzucać śmieci”. I miejsce przestało być zaśmiecane. A wystarczyło tylko zakomunikować, poprosić o zmianę, by zapobiec frustracji, która mogła urosnąć do rangi sąsiedzkiego sporu – zupełnie zbędnego przecież.

Naucz i puść wolno

Wychowywałam się we wspaniałym domu wielopokoleniowym. Byłam zawsze obdarzana szacunkiem i troską. Miałam wspaniałe dzieciństwo, rodziców, którzy nigdy się nie kłócili i rozpieszczających dziadków. Mama przekazała mi wiedzę na temat wielu babskich spraw domowych i nauczyła działać, gdy sprawy się zawalają. Tata z kolei wpoił mi, jak ważna jest dokładność w tym co robię, precyzja i solidność.

Kiedy miałam 10 lat, urodziła się moja siostra Kaśka. Mama musiała zostać dłużej w szpitalu, więc zostaliśmy z tatą sami z noworodkiem. Siostra wiecznie się darła, a my huśtaliśmy ją w wiklinowym koszu na bieliznę. Sąsiadki próbowały nam pomagać. Przychodziły do nas z milionem porad, co było tyleż pomocne, co irytujące. Gdy moja siostra miała już ze cztery lata, umówiłam się z koleżanką, by pójść z dziećmi na spacer. Ona wiozła w spacerówce bratanka, ja – moją Kasię. Mimo próśb mamy, byśmy się nie oddalały, bo prognoza pogody jest kiepska, poszłyśmy na działki na Południowej. No i złapała nas ulewa i burza. Biegłyśmy, a zmoknięte dzieciaki piszczały ze strachu. Zatrzymał się wtedy jakiś pan busem. Wiedziałyśmy, że nie powinnyśmy, ale przez te drące się dzieciaki wsiadłyśmy do jego samochodu. Stałyśmy na pace z duszą na ramieniu, uzbrojone w parasol i gotowe nim zaatakować, gdyby pan okazał się nie tak miły, jak nam się zdawało.

Po tej przygodzie moja siostra najpierw się pochorowała, a później przez długi czas nie pozwalała sobie umyć głowy – taką miała traumę. Mimo tej wpadki rodzice mi ufali. I miałam sporo obowiązków przy Kasi. Pewnie dlatego moje uczucia do niej były bardziej matczyne niż siostrzane. Gdy Kasia miała 9 lat, zachorowała na cukrzycę. Moja troska o siostrę  się wyostrzyła. Wszyscy byliśmy na nią wyczuleni. Gdy podrosła, chciała się wydostać spod tej naszej osłonki. I rodzice jej na to pozwolili. Wyjechała na studia do Torunia i tam już została. Świetnie sobie radzi.

Myślę, że w odpowiednim momencie trzeba dziecko wypuścić spod opiekuńczych skrzydeł, pomimo przeszkód i związanego z nimi niepokoju. I przestać je ratować z każdej opresji. Jeśli rodzic rozwiązuje problem za dziecko, to ono nie nauczy się, jak go rozwiązać. W dorosłość trzeba wejść wiedząc, że się sobie samemu da radę. Niektóre niepowodzenia młodego człowieka powstają właśnie dlatego, że opieka rodziców lub rodzica jest nadmierna. Gdy pełnoletnie dziecko będzie gotowe na dorosłość i samodzielność, powie to, da znać. I wtedy trzeba mu pozwolić żyć swoim życiem – pomimo rodzicielskich obaw i niepewności. Wystarczy rozmawiać, słuchać i podarować wolność. To równie ważne jak umiejętność mówienia o tym, na czym nam zależy, czego oczekujemy. Akurat tej sztuki nauczyłam się jako dorosły człowiek. Sztuki – bo to niełatwa kompetencja.

Gdy próbujesz niewprawnie zasygnalizować, czego potrzebujesz, czasami dochodzi do eksplozji, a twoje otoczenie nie wie, o co chodzi. Potrzeba ćwiczeń, by nauczyć się mówić o swoich potrzebach w sposób adekwatny. Gdy jasno i asertywnie komunikujesz, co czujesz, jest szansa coś konstruktywnego z tym zrobić. I ta wymiana informacji jest potrzebna, bo druga strona nie jest jasnowidząca, a mówienie o tym, co nas uwiera, jest najprostszym sposobem rozwiązania problemów.

***

Często myślę, że mam wokół siebie najlepszych ludzi. Takich, którzy byli ze mną, gdy to się zupełnie nie opłacało.  Część z nich to tzw. obcy. Jedni zostają na dłużej, inni są ze mną przez chwilę, na jakiś moment mojego życia, wspierają, towarzyszą.

Ale są i ci, z którymi tworzę moją przestrzeń codzienną, mój dom. Mam dwóch wspaniałych synów: starszego Piotra i młodszego Michała. Piotr dostarcza mi wzruszeń muzycznych swoimi kompozycjami, Misiek jest wyjątkowym konstruktorem lego, który zagina mnie pytaniami z geografii. Cieszę się, że przy mnie są.

Pracuję też z fajnymi ludźmi. I każdego poranka, gdy odsłaniam okna swojego gabinetu w przychodni, czuję że jestem we właściwym miejscu. Myślę, że tak wygląda szczęście.

wysłuchała Marta Joanna Brych

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content