Tańczę w SOLdance: Marta Hałabata

Jest terapeutą umiejętności społecznych i terapeutą środowiskowym w poradni zdrowia psychicznego dla dzieci i młodzieży Relacja. Prowadzi spotkania, uczy rozpoznawania i nazywania emocji oraz budowania relacji w bezpiecznych warunkach gabinetu terapeutycznego. Kocha tańczyć, lepić w glinie i dziergać na szydełku. Prowadzi też fejsbukową stronę Sztukoterapia, na której znaleźć można zdjęcia jej prac

Moja przygoda z terapią zaczęła się od terapii uzależnień. Przez pięć lat prowadziłam w Nowym Miasteczku oddział dzienny dla osób uzależnionych od alkoholu oraz świetlicę dla dzieci. Oddział działał we wczesnych godzinach. Później państwo wychodzili, a wchodziły dzieciaczki, które czekały jeszcze na autobusy i sala terapeutyczna zamieniała się w świetlicę. Odrabialiśmy wspólnie  lekcje, bawiliśmy się, tworzyliśmy.

W okresie lockdownu skończył mi się tam etat, bo wszystko było wtedy pozamykane przed ludźmi i oddział nie mógł działać. Zmieniłam pracę. Zatrudniłam się w przedszkolu  jako pomoc nauczyciela. Po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że choć lubię dzieci, to praca w przedszkolu niekoniecznie jest tym, co chciałabym naprawdę robić. Zaczęłam się rozglądać za czymś mi bliższym. Koleżanka podesłała mi ogłoszenie. Poszukiwano rejestratorki medycznej w poradni dla dzieci. Pomyślałam: może to? W jednej z dwóch tur naboru było z 10 osób aplikujących na to stanowisko i zapraszano nas po kolei na rozmowę. Gdy przyszła moja kolej, rekruterki spytały, dlaczego zrezygnowałam z poprzedniego zatrudnienia. Nie w tym wieku już jestem, żeby coś ukrywać, odpowiedziałam więc zgodnie z prawdą, że praca w przedszkolu jest niekoniecznie dla mnie i szukam czegoś innego, co mogłabym robić. Moje rozmówczynie zaczęły kręcić nosem. Spodziewałam się takiej reakcji, więc gdy usłyszałam „Pani Marto, pani na rejestratorkę? No jak?”, pomyślałam, że okej, jak nie to nie, może wiedzą lepiej.

I wtedy padło „ Ale za to widzimy panią w naszym zespole terapeutycznym”. Mało nie zemdlałam. Szłam ubiegać się o inną posadę. Miałam co prawda różne kursy pokończone, ale zrobione zaledwie dwa lata pedagogiki wczesnoszkolnej i przedszkolnej, których nie mogłam dokończyć, bo tak mi się życie poukładało. I choć o nich marzyłam, nie miałamstudiów i byłam pewna, że mnie to dyskwalifikuje jako terapeutę. Nie ośmieliłabym się zabiegać o to stanowisko, a ono do mnie przyszło samo. Okazało się, że terapeuta środowiskowy może mieć wykształcenie średnie.

W Dniu Kobiet podpisałam umowę z Relacją i od razu podjęłam studia na terapii pedagogicznej. Dwie z trzech przyjmujących mnie do pracy rekruterek są moimi szefowymi. Od jednej z nich usłyszałam, że gdyby mnie wtedy przyjęły jako rejestratorkę, to czułaby, że mi skrzydła podcięły. Taki dostałam dar od losu i dziś nie wyobrażam sobie, że mogłabym robić cokolwiek innego.

Dom z ogrodem i sąsiadem

Jako dziecko mieszkałam w kamienicy w centrum Nowej Soli. Gdy było gorąco, wszystkie drzwi do mieszkań były otwarte na oścież. Dzieciaki wynosiły sobie koc na klatkę schodową i tu się bawiliśmy. Jeśli ktoś z sąsiadów wracał akurat z działki, podrzucał nam trochę malin. Czasami ktoś dawał worek ze śmieciami i jedno z nas leciało wyrzucić. Mój dom był zawsze otwarty. Mama i tata mówili, że skoro mają dwie córki, to wolą, żeby dzieciaki do nas przychodziły, niż miałybyśmy sobie gdzieś iść.

Gdy szukaliśmy z mężem mieszkania, bardzo chciałam, żeby było podobnie. Lubię mieć ludzi blisko. Najpierw umówiliśmy się, czego szukamy. On wychowany w domku, lubiący spokój. Ja potrzebująca ludzi, którzy się znają. Odpadał więc dom odgrodzony od ludzi i blok bez ogrodu i z żyjącymi dla siebie samych sąsiadami. Trzeba było znaleźć coś pomiędzy. W tym dniu, gdy oglądaliśmy mieszkanie w małej kamienicy, wiedziałam, że jest nasze. Do mieszkania przyłączona była część strychowa, która kiedyś była warsztatem. I okazało się, że w ten warsztacik wejdzie stół bilardowy, który mój mąż zawsze chciał mieć w domu. Co więcej, do lokalu przypisany był ogródek.

Sąsiedzi świetni, pomocni. No idealne miejsce do życia. Doceniliśmy nasz wybór, gdy przyszła pandemia i ludzie siedzieli pozamykani w domach, a my z sąsiadami, każdy w swoim przedzielonym płotem ogródku, na dworze, niby osobno, a razem. Gdzie dałoby się tak przetrwać tamten czas?

Rodzina

Gdy rozstałam się z pierwszym życiowym partnerem, zostałam z nieswoimi długami i malutkim dzieckiem. Było trudno. Uczyłam się gospodarzyć, żeby sobie poradzić. Gdy w końcu wyszłam na prostą, mogłam dziecko dać do przedszkola i pójść do pracy, to zaczęło mi być samej dobrze. Nie chciałam następnego związku. Moja mama próbowała mnie przekonywać, że przecież młoda jestem, a dziecko potrzebuje ojca. W końcu zniecierpliwiona spytałam „gdzie mam ci znaleźć tego faceta? Transparent przez okno wywiesić: szukam męża?”.

Mama stwierdziła, że powinnam skorzystać z portalu randkowego. Próbowałam tłumaczyć, że takie portale to raczej dla poszukiwaczy przygód jednorazowych i nie jestem zainteresowana. Koleżanki też zaczęły mnie nagabywać, że może jednak spróbuję. Pomyślałam sobie, że okej, założę to pierońskie konto, udowodnię im wszystkim, że tam same zboki siedzą i może w końcu odpuszczą.

Wykupiłam trzymiesięczny abonament. Moje przypuszczenia co do użytkowników płci przeciwnej się potwierdzały. Mogłam z czystym sumieniem mamie powiedzieć: a widzisz?

Tydzień przed końcem abonamentu, którego nie zamierzałam przedłużać, odezwał się kolejny pan. Według „przyparowania” portalu byliśmy nieźle dopasowani. Pisał z sensem, więc „łaskawie” mu odpisałam. Okazało się, że świetnie nam się gada. I – co ważne – nie był zbokiem. Postanowiliśmy się spotkać.

Nie miałam zamiaru się szykować i picować. Poszłam na randkę „sauté” – jak stałam: w czarnym swetrze, bez makijażu. Pomyślałam, że albo mnie polubi taką, albo wcale. Nie będę się pindrzyć i udawać kogoś, kim nie jestem. On zaparkował samochód kilka przecznic dalej i na spotkanie dotarł pieszo, żebym przypadkiem na jego auto nie poleciała. Pierwsze, co od niego dostałam, to kinderki dla mojego dziecka. Zamurowało mnie, że w ogóle o tym pomyślał. Gdy później mama spytała, jak było, powiedziałam: wiesz, fajnie i chyba tak zostanie.

To było dziewięć lat temu. I tyle też trwał nasz związek, nim kilka miesięcy temu zdecydowaliśmy się wziąć ślub.

Drugi związek jest bardziej dojrzały, zawiązany z dużą dozą ostrożności, bo w grę, poza nim i mną, wchodziło też życie i dobrostan mojego dziecka. Mój mąż, choć nie jest biologicznym ojcem mojego syna, ma z nim cudowny kontakt  tata-syn. Podzieliliśmy rodzicielskie role. Ja jestem od emocji, a tata od męskich spraw. Rodzinę prowadzimy intuicyjnie i pewnie milion błędów popełniamy, ale z sercem i dobrą intencją.

I staramy się wszyscy. Lubimy spędzać czas razem. Na śniadanie wyciągamy chleb i to, co mamy w lodówce, siadamy wszyscy przy stole i każdy robi sobie do jedzenia, co chce. W weekendy wstaję z synem wcześniej i czekamy, aż mąż wstanie, żeby usiąść razem do stołu.

Mąż ma sporo pasji. Ja pracuję popołudniami i właściwie moglibyśmy się mijać. Na szczęście w pandemii zaczął pracować online. I mamy ten komfort, że nim wyjdę do pracy, syn wraca do domu, wtedy mąż robi sobie kilka minut przerwy i zjadamy razem obiad. Później każde idzie do swoich zajęć, ale z kolacją też chłopaki czekają na mnie. I wtedy jest czas na rozmowę, jakieś podsumowanie dnia.

Nigdy nie było mi spieszno do zamążpójścia, zwłaszcza że życie mnie podoświadczało. Dziś tworzę z Piotrem przemyślany związek. I fajnie jest o nim mówić „mój mąż”.

***

Los nie zawsze daje mi rzeczy łatwe. Wiesz, mój syn miał brata bliźniaka. 13 lat temu straciłam dziecko, które miało pięć i pół miesiąca. Życie nie składa się z samych świetnych rzeczy. Ale mimo to mam takie wrażenie, że jestem prowadzona, objęta jakąś „wyższą opieką”. Gdy zdarza się coś złego, zaraz staram się znaleźć coś dobrego.

Nauczyłam się widzieć i doceniać to, co jest. I mam w sobie spokój. Warto znać swoje pragnienia, ale nie chcieć za dużo, żeby nie spędzać życia na wiecznej pogoni i tęsknocie za tym, czego akurat nie ma. Robię teraz kurs w Krakowie. Mamy tam element terapii grupowej. Dostaliśmy zadanie, aby każdy powiedział, czego pragnie, a grupa miała symbolicznie to spełnić. Pomyślałam, że chciałabym spędzić wakacje w górach i nad basenem. I dotarło do mnie, że dokładnie tak przecież zaplanowaliśmy nasz urlop – apartament z basenem w górach.

I taka wdzięczność mnie wtedy przepełniła ogromna, że mam takie życie, rodzinę, która daje mi szczęście: męża, z którym jest mi dobrze i syna, który się dobrze rozwija. I nie ma nic, co grupa mogłaby mi dać. Bo wszystko już mam.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content