Kutia Adeli [OPOWIEŚĆ WIGILIJNA]

Halina Lorenz, córka Adeli i Józefa Mandraków, jest nowosolanką od ponad 45 lat. Wychowała się we wsi Długie pod Szprotawą. Jej rodzina pochodzi z Kresów, terenów obecnej Ukrainy. Do Długiego dotarli tuż po wojnie, w 1945 roku. Dokładnie w Boże Narodzenie

– Rodzice mojego taty pochodzili z Jazłowca, a dziadkowie ze strony mojej mamy – z Nowosiółki Jazłowieckiej. Obie miejscowości były położone w powiecie buczackim województwa tarnopolskiego. Zaraz po wojnie, jesienią ‘45, wywieziono stamtąd polskich mieszkańców na tzw. Ziemie Odzyskane – rozpoczyna swoją opowieść Halina Lorenz.

Nowosiółka i Jazłowiec, oddalone od siebie o ok. 3 km wioski, zamieszkane były głównie przez Polaków. Mieszkali tu też Ukraińcy, a przed wojną również Żydzi. Kultury żyjących po sąsiedzku narodów musiały się przenikać. Podobnie jak świeckie tradycje, które przesiąknięte obyczajami różnych nacji miały charakter raczej lokalny: bardziej nowosiółkowy i jazłowiecki niż narodowy. I te nowosiółkowo-jazłowieckie tradycje za sprawą przesiedlonych tu Kresowian pojawiły się po wojnie we wsi Długie. A stamtąd – z powodu późniejszych migracji potomków – m.in. także w Nowej Soli.

Poczęstunek dla nieoczekiwanych gości

Wyjechali jesienią. Dwie wioski spakowano w jeden pociąg, który zatrzymywał się co chwilę. Niekiedy na kilka godzin, kiedy indziej na kilka dni. Podróżowali w bydlęcych wagonach. Na drogę zabrali, ile zdołali, a do jedzenia to, co mogło dłużej poleżeć, np. suszony chleb. Nie mogli jednak przewidzieć, że ich podróż potrwa trzy miesiące. Gdy jedzenie się skończyło, na postojach szukali pokrzyw i lebiody. Prosili maszynistę, by im trochę wody spuścił i na niej gotowali zupę z pokrzyw, lebiody i kamieni. Miały być źródłem potrzebnych do przeżycia minerałów.

Adela i Józef Mandrakowie w młodości (mat. rodzinne)

– Moja mama Adela jechała z rodzicami: Janiną (z d. Babeńczuk) i Stefanem Dymytrukami oraz starszą siostrą Kazimierą. Tata Józef podróżował tylko ze swoim ojcem Janem Mandrakiem. Jego mama, Aniela Mandrak (z d. Hałabura), była w łagrach – opowiada Halina Lorenz.

Na postojach rozpalali ogniska żeby się ogrzać. Nie mieli wody do mycia, więc wszyscy byli brudni, zarażeni wszawicą. – Moja mama miała strupy na całych nogach. Gdy dojechali do Niegosławic, wysadzono ich na stacji. Dalej musieli już wędrować pieszo. Szli więc przez Mycielin do Długiego i pod drodze zajmowali opuszczone domy. W Mycielinie domy zajęli Kresowiacy z Białorusi, a w Długiem z Ukrainy – mówi pani Halina.
Jan Mandrak znalazł w Długiem mały domek. Zamieszkał w nim z 19-letnim Józefem. Aniela Mandrak, mama Józka, pojawiła się w Długiem później. Nie podobała jej się maleńka chatyna, którą znalazł małżonek. Postanowili poszukać innego miejsca do zamieszkania. I znaleźli dom na dole wsi, w pobliżu pałacu. Powoli zaczęli się tu urządzać. Jan był szewcem, zagospodarował jedno z pomieszczeń domu na warsztat, w którym naprawiał buty.

Tymczasem pochodzący z Nowosiółki Janina i Stefan Dymytrukowie, którzy podróżowali ze swoimi córkami – 13-letnią Adelą i rok starszą od niej Kazimierą – znaleźli spory dom obok kościoła. Mieszkała w nim jeszcze samotna Niemka. Opowiadali później wnukom, że gdy weszli tamtego pierwszego dnia, zobaczyli na piecu garnek z gotująca się zupą. – Ta Niemka nie miała niczego więcej do jedzenia i ich tą zupą poczęstowała. Taką mieli Wigilię. Mieszkała z moimi dziadkami jeszcze rok, nim wyjechała do Niemiec. A w tamtym domu do dziś mieszkają potomkowie Marysi, najmłodszej siostry mojej mamy, która urodziła się już tutaj – wspomina Halina Lorenz.

Mandrakowie i Dymytrukowie gospodarzyli, uprawiali przydomowe ogrody i urządzali się od nowa. Dzieci im doroślały. Zakładały własne rodziny. Rodziło się kolejne pokolenie.

Jak dokładnie wyglądała droga Adeli Dymytruk do małżeństwa z Józefem Mandrakiem, trudno już odtworzyć. Halina wspomina, że początkowo mama nie bardzo tatę na męża chciała, choć ją adorował i dzielnie odwoził rowerem do domu, gdy była potrzeba. Koniec końców ślub wzięli i zamieszkali z rodzicami Józefa na dole wsi. Doczekali się czworga dzieci: Renaty (po mężu Jackiewicz), Haliny (po mężu Lorenz) oraz Stanisława i Zdzisława. Gdy im dzieci dorosły, obie córki zamieszkały z mężami w Nowej Soli, najmłodszego Zdzisława miłość do Urszuli wywiodła do Henrykowa, natomiast Stanisław, którego serce przychylne było Elżbiecie, zamieszkał z ukochaną w domu Mandraków.

I mieszkają tu do dziś. A na frontowej ścianie ich domu wisi tabliczka z napisem „sołtys”, bo tę właśnie funkcję Stanisław Mandrak sprawuje obecnie w Długiem.

Wasylek, kutia i opłatek z miodem

– W Długiem wszyscy lub prawie wszyscy pochodzili z Jazłowca lub Nowosiółki, więc i obyczaje świąteczne wszyscy mieliśmy podobne – wyjaśnia Halina Lorenz i opowiada: – Jednym z dań wigilijnych była tu kutia. Jedni przyrządzali ją na gęsto, inni jej rzadszą wersję. W moim domu robiono tę drugą. Dwa tygodnie przed Wigilią mama prażyła pszenicę na blasze. Później ją „pichała”, czyli pakowała w lniany worek i obtłukiwała. Ziarna miały po tym białe ślady po uderzeniach, ale pozostawały całe.

Adela zalewała uprażoną, „pichowaną” pszenicę wodą w przeddzień Wigilii. Rankiem wodę odcedzała i kazała rodzinie się nią obmyć, by – jak utrzymywała – nie mieli wyprysków na buziach. Później pszenicę zalewała czystą wodą i gotowała. Ugotowane, posklejane ziarna rozrzedzała wodą, dodawała przetartego maku, trochę miodu, cukru i orzechy. Wśród innych tradycyjnych dań wigilijnych na stole Mandraków pojawiały się pierogi z kapustą i grzybami, uszka z grzybami, grzybowy sos, barszcz, karp i inne ryby.

Dzień przed Wigilią Józef pastował rodzinie buty. Obie jego córki miały sznurowane na haczyki botki z kwadratowymi noskami. Szły w nich później kilka kilometrów w śniegu na pasterkę wraz z resztą rodziny. Józef wkładał swoje wysokie do kolan oficerki, które elegancko komponowały się z sięgającymi nieco za kolano bryczesami.

– Była przeprawa z tymi butami ojca, bo one nie miały żadnego zamka czy sznurowania. Tata wciągał je jak drugą skórę. Gorzej było z ich zdjęciem. Gdy wracaliśmy z kościoła, tata siadał na krześle i mnie prosił „Helcia, pomożesz?”. Łapałam ojcowy but pod piętą, zapierałam się i pomagałam mu ściągać. Musiałam tylko uważać, żeby orła nie wywinąć, gdy cholewa uwolni stopę – śmieje się pani Halina.

Wspomina, że jej tata w dniu Wigilii zakładał w kuchni drugie okno. – Mieliśmy tam takie okienko dzielone na sześć szybek. Drugie oszklone skrzydło było luzem. Tata mocował je zimą do ściany na haczyki. Pomiędzy jedną a drugą szybą babcia Aniela układała słomę. Ozdabiała ją zieloną bibułą, a na wierzchu mocowała robione przez siebie bibułkowe kwiaty, które zamaczała w ciekłym wosku, a potem posypywała makiem – opowiada moja rozmówczyni.

Józef przynosił do domu choinkę, a domownicy zawieszali wspólnie kilka ozdób, parę jabłek i orzeszków. Do gałązek przyczepiali klipsy-podstawki ze świeczkami. Dzieciom nie wolno ich było samodzielnie podpalać. Rodzice zapalali je raz – tylko na czas wigilijnej kolacji.

Adela Mandrak zajęta była gotowaniem. Zadaniem Haliny było pastowanie podłóg. – Mieliśmy w domu podłogi z desek malowane farbą. Nanosiłam tę pastę wzdłuż desek. Gdy przeschła, podkładałam suchą szmatkę pod nogi i tańczyłam na niej tak długo, aż podłoga zaczynała błyszczeć. Wigilia w domu mojego dzieciństwa pachniała tą pastą do podłóg i smacznym jedzeniem, które gotowała mama – podkreśla córka Mandraków.

Gdy Adela dokonywała niemożliwego i przygotowywała w jeden dzień wszystkie 12 potraw, a mała Halinka tanecznym ślizgiem glansowała drewnianą podłogę, głowa rodziny, Józef, miał inne zadanie do wykonania.

– Jak się kolacja wigilijna zaczynała, to tato, jako gospodarz domu, wnosił Wasylka – snopek pszenicy – i stawiał go w róg okna. Przynosił też słomę i kładł ją na podłodze w kuchni, tam, gdzieśmy jedli. Całe święta chodziliśmy po tej słomie. Nosiło się to po całym domu. Ale nocą, po pasterce, mama rozkładała nam pierzynę. Rodzice szli spać do swojego pokoju, a my, dzieci, spaliśmy na słomie na pamiątkę, że Pan Jezus się na słomie w stajni urodził – zaznacza Halina Lorenz.

Po wigilii Józef Mandrak szedł do obory i każdemu zwierzęciu dawał kawałek opłatka. Halinie i jej starszej siostrze Renacie kazał iść na dwór z łyżkami. – Wychodziłyśmy przed dom i stukałyśmy tymi łyżkami. I z której strony pies zaszczekał, stamtąd miał przyjść do nas kawaler – wyjaśnia pani Halina.

Wigilia w domu Mandraków zaczynała się od opłatka. Adela łamała go na tyle kawałków, ile osób było przy stole. Kładła na talerzyku. Na drugi talerz dawała jedną, dwie łyżki miodu.

– Składaliśmy sobie życzenia i każdy musiał swój opłatek zanurzyć w miodzie. Później jedliśmy kutię. Była dość płynna i mama podawała ją w misce. Na środku potrawy tata umieszczał krzyżyk zrobiony z dwóch źdźbeł słomy. Kutię nabieraliśmy łyżkami. Każdy wycierał spód łyżki o brzeg naczynia, podkładał pod nią dłoń, żeby nie nachlapać na obrus. I do końca wigilijnej wieczerzy nie wolno już było swojej łyżki odłożyć, żeby w nadchodzącym roku nikogo kręgosłup nie bolał – wspomina córka Mandraków i dodaje: – W czasie jedzenia tato brał na łyżkę gęstszą część kutii, odciskał ją o brzeg miski i rzucał do góry. Mama zawsze wtedy mówiła „tylko mi sufitu nie zafajdaj”. To, co spadło, wszyscy łapaliśmy, a później liczyliśmy ziarna pszenicy, żeby sprawdzić, ilu rodzice doczekają się świń i krów w nadchodzącym roku. Po skończonej kolacji tylko kutia musiała zostać na stole do rana. Stawiało się ją z boku, obok niej czysty talerzyk dla nieżyjących krewnych albo zmęczonego podróżą wędrowca – mówi Halina, uchylając kolejnego rąbka tradycji wigilijnej swojego rodzinnego domu. Opowiada też o tym, że gdy w Wigilię pierwszy do domu przychodził mężczyzna, zapowiadał domownikom szczęście.

– No nie daj Boże kobieta jakaś przyszła coś pożyczyć, bo jej zabrakło cukru czy mąki – odżegnuje się Halina. – A mieliśmy taką sąsiadkę, która specjalnie w Wigilię rano przychodziła, np. pod pretekstem, że jajko chce pożyczyć, choć miała swoje kury. Jak tata widział ją przez okno, to do niej wychodził, byle progu domu rano nie przekroczyła, bo to przynosiło pecha.

Tradycja idzie po kądzieli

Chociaż kobiecy gość w wigilijny poranek był wróżbą raczej kiepską, to akurat obyczaje związane z obchodami świąt podtrzymywane są w familii Mandraków właśnie przez żeńską część rodziny.

– Tradycję przekazują głównie kobiety. Może dlatego, że przygotowujemy potrawy? Na moim świątecznym stole są dania, które znam z rodzinnego domu. Mój mąż pochodzi z Pomorza i tam jada się inaczej. Np. na święta podaje się ziemniaki i zamiast barszczu gotuje się zupę rybną lub grzybową. Nie przyjęło się to w moim domu. Robię to, czego nauczyłam się od babci i mamy – stwierdza Anna Lorenz-Osińska, młodsza córka Haliny, która wraz z mamą i siostrą lepi właśnie uszka z grzybami i pierogi na tegoroczną Wigilię. W rodzinie Haliny Lorenz obowiązuje niepisana umowa, że ona i jej córki dzielą się pracą związaną z przygotowywaniem świątecznych potraw.

– Spędzamy wigilijny dzień wspólnie z naszymi rodzicami oraz mężami i dziećmi. I każda z nas przygotowuje co innego. Ja przeważnie smażę rybę i gotuję kompot z suszonych owoców, mama robi barszcz, śledzie, a Basia kutię. Wspólnie kleimy uszka i pierogi – wymienia Anna.

Obok stołu, przy którym kobiety wałkują, wykrawają i faszerują ciasto, krząta się córeczka Ani, mała Marcelinka. Przygląda się pracy dorosłych. Pod czujnym i czułym okiem babci Halinki wałkuje swój kawałek ciasta, słuchając opowieści o przodkach. I tym właśnie praktycznym sposobem mimowolnego nasiąkania historią rodziny, zapachem potraw, czułą obecnością bliskich zapisuje się tu w kobietach tradycja, którą zaniosą w przyszłość.

Gdy rozmawiamy o rodzinie Mandraków, Barbara Lorenz-Wojna, starsza z dwóch córek Haliny, pokazuje mi pożółkłą kartkę zapisaną odręcznym pismem. – Gdy umarła babcia Adela, porządkowałam jej rzeczy. W zeszycie z jej przepisami znalazłam tę jedną kartkę włożoną luzem. To zapis jej wspomnień, które próbowała odtworzyć, zebrać jakoś. Chyba chciała, żebyśmy wiedzieli, pamiętali – zastanawia się Barbara.

Czuła się związana z babcią, zwłaszcza że mieszkała z rodzicami u dziadków przez pierwsze trzy lata życia. Gdy pytam o święta w domu Adeli, odpowiada, że wiecznie kręciła się babci pod nogami. – Plątałam się przy niej, patrzyłam, jak gotuje. A ona mi pozwalała. Nie niecierpliwiła się, że drepczę za nią w kółko i przeszkadzam. Rozmawiała ze mną, pokazywała, uczyła. Wiele lat później, gdy zmarła, a zbliżało się Boże Narodzenie, gotowałam kutię dla rodziny. Sięgnęłam po cukier i przypomniało mi się, jak babcia zawsze powtarzała „oprócz miodu musisz do kutii dodać trochę cukru, wtedy będzie lepsza”. Wsypywałam cukier i mi do tej kutii łzy leciały – wzrusza się Barbara.

Na znalezionej przez nią kartce udaje mi się odczytać: „(…) Przyjechaliśmy transportem, takimi pociągami, jak się wozi bydło. Zajechaliśmy do Niegosławic w samo Boże Narodzenie. Było to 25 grudnia. Moi rodzice zostawili mnie na stacji, a sami poszli na pieszo do Długiego szukać mieszkania (…)”.

***

Dziś dzieci, wnuki i prawnuki Adeli i Józefa nie stawiają już Wasylka w oknie. Nikt nie kładzie na kuchennym parapecie słomy ozdobionej kwiatkami z bibułki maczanej w parafinie. Nikt też nie sypia już w kuchni na słomie, a młode dziewczęta z rodziny nie wychodzą nocą przed dom, by stukać łyżkami i nasłuchiwać szczekających w oddali psów. Na choince zamiast jabłek z przydomowego sadu wiszą śliczne połyskliwe współczesne ozdoby i mrugają światełka elektrycznych lampek. Ale pamięć o tradycjach rodzinnych zachowała się w ustnym przekazie.

I wciąż jeszcze stawia się na stole 12 potraw, zmawia modlitwę przed wigilijną kolacją, czasami śpiewa kolędy z książeczki – jak w domu Adeli i Józefa. A i opatrzona słomianym krzyżykiem i przypominająca zupę kutia zostawiona jest do rana na stole. Dla zmarłych krewnych i strudzonych wędrowców – nieoczekiwanych gości, którzy mogliby pojawić się tutaj akurat w Boże Narodzenie.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content