Tańczę w SOLdance: Małgorzata Gotowiec

Mówi o sobie, że jest szczęśliwą 40-latką, która pracuje na dom i dzieci, uśmiecha się i każdego dnia zaczyna życie od nowa

Pochodzę ze zwykłej, skromnej rodziny. Moja mama zajmowała się domem i scalała nas. Tata pracował na półtora etatu i brał nadgodziny. Niczego nam nie brakowało.

Zawsze byłam grzeczna i ułożona. Lubiłam się uczyć. Jak czegoś nie rozumiałam, siedziałam tak długo, aż pojęłam. W trzeciej klasie szkoły średniej zostałam stypendystką premiera – otrzymałam stypendium za naukę. Skończyłam szkołę z najlepszym wynikiem. Ze 20 lat temu to było.

Najdłuższa lekcja polskiego

Miałam świetną klasę. Działo się to w czasach niefejsbukowych, gdy Nokię 3310 ładowało się raz w tygodniu. Łukasz Kaźmierczak, kolega z klasy, wyczytał w gazecie, że ktoś bije rekord najdłuższej lekcji. Poszedł z pomysłem do polonistki. Weszła w to. 36 godzin siedzieliśmy w jednej sali z panią Palczyńską i komisją. Nie spaliśmy. Do toalety jedynie można było wybiec. Podzieleni byliśmy na grupy: epoki, lektury. Przedstawialiśmy wybrany zakres. I przez te 36 godzin przerobiliśmy wszystko do matury z języka polskiego. Zdałam później maturę bardzo dobrze. A moja klasa ustanowiła w księdze Guinnessa rekord najdłuższej lekcji języka polskiego.

Rodzina na odległość…

Gdy założyłam swoją rodzinę, początkowo zajmowałam się domem i dziećmi. Mąż pracował za granicą i zjeżdżał na weekendy. Ale nie wystarczało mi bycie w domu z dziećmi. Mam potrzebę bycia wśród ludzi i pozostawania wiecznie w ruchu. Nawet gdy biorę książkę, to przeczytam ze trzy strony i już mnie nosi. Nie lubię tak leżeć bezczynnie.

Pomimo tego charakteru, obawiałam się pójścia do pracy. Myślałam, że mojej rodzinie życie się zmieni, gdy będę miała dla niej mniej czasu i nie będzie już perfekcyjnie. Ale zapanowałam nad tym. Gotowałam na dwa dni. Zaciągnęłam też dzieci do kuchni, żeby się jej nauczyły.

Ze dwa razy jedynie miałam takie spadki, że nie wiedziałam, co robić. Byłam przeciążona. Czułam, że źle wyglądam i jestem do niczego. Dom, dzieci, szkoła, działka – ze wszystkim zostałam sama. W dodatku jakoś musiałam ukryć, że przestaję sobie radzić. Pracowałam z małymi dziećmi. Nie mogłam pójść do pracy spłakana, przygnębiona, bo i one byłyby smutne, że ja jestem smutna. Nakładałam więc maskę. W ciągu dnia pozostawałam uśmiechnięta i pełna energii, a później przychodził wieczór i na nic nie miałam już siły. Nawet żeby zadbać o siebie.

I te momenty, kiedy czułam, że jestem sama ze wszystkim, były straszne.

… i razem

W 40. urodziny męża podjęliśmy decyzję, że czas na koniec jego zagranicznej tułaczki. Mamy mieszkanie, fajne dzieciaki, fajną rodzinę. I teraz jest czas dla nas. Gdy mąż zjechał, przejął część obowiązków. Mogłam już ze spokojnym sumieniem wyjść gdzieś do ludzi, bo był w domu ktoś, kto mnie odciążył.

Dzieci też podrosły, sporo rzeczy robią same. Nie narzucam dzieciom, jak mają wyglądać ich pokoje. Jedynie proszę, żeby wynieśli Ikeę do zmywarki, gdy widzę jakieś naczynia na szafce czy parapecie. Wymagam też, żeby raz w tygodniu ogarnęli swoją przestrzeń z kurzu, podłogi jakieś umyli. To, że nastolatek opróżni zmywarkę, powiesi pranie, przyniesie słoiki z piwnicy, wyniesie śmieci, pójdzie po chleb, to też jest duża pomoc.

Tego nauczyłam się w moim domu rodzinnym i dobrze się z tym funkcjonuje. Każdy wie, co ma robić i w domu nie pojawia się chaos. Mój mąż często mówi „ja wiecznie żył nie będę” i uczy syna jak dętkę zmienić w rowerze, jak szpachlować, malować, obsłużyć kosiarkę, podlać na działce. Uczymy dzieci takich prostych, domowych rzeczy. Nas to odciąża, a ich przygotowuje do życia.

Do tańca i do różańca

W tym roku mija nam 19 lat małżeństwa. A tak naprawdę 25 lat związku, bo Paweł jest moją miłością od 15. roku życia. Nie jesteśmy małżeństwem idealnym, ale dobrym. W życiu trzeba mieć przy sobie osobę do tańca i do różańca. Taką, którą się kocha i chce do niej przytulić, ale też taką, jaką ja znalazłam – zaradną. Paweł nie lubi zatrudniać ludzi, woli sam zrobić wszystko. Bywa zmęczony, ale ma satysfakcję, że zrobił.

Lubimy się z mężem, rozmawiamy ze sobą. Tyle że on ma czasami długi język, więc trzeba uważać, co się mówi. Robi to nieświadomie, potem żałuje. Często nasze dzieci przychodzą z sekretami do mnie. Ale wydaje mi się, że to wynika z tego, iż przez lata to ja byłam z nimi w domu. Nie wiedzą za bardzo, co mogą tacie powiedzieć i jak, choć lubią z nim spędzać czas.

Jestem zachowawcza,  mój mąż impulsywny i spontaniczny. Potrafi nas w pięć minut ogarnąć, żebyśmy gdzieś pojechali. Ja potrzebuję czasu, muszę mieć poukładane wszystko, bo jest mi z tym łatwiej. Ale ten jego spontan jest świetny czasami. Czasami. Ale świetny.

Wszelkie sprawy lubię wyjaśniać na bieżąco. I staram się nie roztrząsać rzeczy błahych. Przysłowiowa afera o cukierniczkę nie jest warta sporu. Generalnie rodzina jest moją ostoją. Choć i oni potrafią mnie wkurzyć. Ale wtedy nie wszczynam wojny, tylko wychodzę sobie potańczyć i wszystko wraca na swoje tory.

Dla siebie

Odreagowuję stresy fizycznie. Lubię się zmęczyć: tańczyć, pływać, jeździć na rowerze i znowu tańczyć. Nie mam ulubionego gatunku muzycznego. Musi mi melodia wpaść w ucho. Może mieć nawet kiepski tekst, byle nóżka chodziła. Disco polo też potrafi być cudowne. Gatunek, którego nikt nie lubi, nikt nie szanuje, za to  wszyscy świetnie znają. A ono jest po prostu rytmiczne, proste, powtarzalne, chwytliwe. Da się do tego tańczyć. Zresztą wystarcza mi po prostu jakaś muzyka i nogi same chodzą.

I to jest mój bufor, bo wtedy ta jedynka, co wpadła do librusa, i ten garnek, co się przypalił rano, stają się kompletnie nieważne.

Gdy zaczęły nam dzieci dorastać i doszło do mnie, że potrzebują mnie coraz mniej, mogłam poczuć się niepotrzebna albo zacząć coś robić dla siebie. Postawiłam na drugie. Zobaczyłam na Facebooku pierwszy klip SOLdance. Tańczyli „Jerusalemę”. Pomyślałam: kurcze, są świetni! Też chcę. Napisałam do Beatki Cegiełki, spytałam, czy mogę dołączyć. Odpisała, że zaprasza.

Bardzo stresowałam się moim pierwszym nagraniem, tym na moście kolejowym. Jestem perfekcjonistką, bałam się, że może coś nie tak zrobię. Przy kolejnym teledysku, kręconym wieczorem na parkingu, było już prościej. I ten teledysk uwielbiam. Mąż go zawsze pokazuje znajomym w pracy, „zobacz, to moja żona”. Z kolei ostatni nasz soldensowy klip nakręcony w klimacie „Dirty Dancing”, to było takie radosne szaleństwo i powrót do czasów nastoletnich.

SOLdance to cudownie spędzany czas i wspaniali ludzie. I choć każdy z nas jest inny, spotykamy się jak wielka rodzina.

Oprócz SOLdance tańczę też od roku w Cara Dance Zumba u Karoliny Poklepy. To jest moje lekarstwo, miejsce, żeby się wyskakać, wyszaleć. Po pierwszej piosence stres dnia schodzi. Dlatego mogę być później pokojowa i łagodna.

Ciocia

Pracuję w przedszkolu. Prowadzę grupę 6-latków – energiczny rocznik. Czasami się zastanawiam, kto od kogo czerpie energię. Nakręcamy się nawzajem. Gdy rodzice przychodzą po maluchy i mówią „piątek już, a ciocia nie jest zmęczona?, mówię nie. Mi się weekend zaczyna!”.

W pracy z dziećmi bywają nieliczne momenty, kiedy się czuję bezradna w jakichś sytuacjach. Ale są też momenty cudowne. Bo dzieci są cudowne. Przyjdą, przykleją się. Moja grupa jest strasznie tuląca. Każde dziecko ma swoją instrukcję obsługi. Tak jak my. Jedno wejdzie po raz pierwszy do przedszkola i nie chce wyjść, u innego mija nawet pół roku, nim nas zaakceptuje, zaufa.

W naszym przedszkolu nie ma pań. Są ciocie. Mam tę przyjemność, że dla swojej grupy jestem ciocią od kiedy dzieci miały rok. Taki jest u nas obyczaj, że jak się dziecko przyjmuje do żłobka, to się z nim jest do końca przedszkola. Fajnie ich tak obserwować od pieluszki, i gdy później ze smoczkiem chodzą, rozwijają umiejętności. „Ciocia”, która zna je od maluszka, nie jest obcą panią, a raczej taką drugą mamą, obecną w ich życiu „od zawsze”.

Pozytywne relacje nawiązują się też z rodzicami. Gdy przyszłam do pracy po emisji teledysku grupy SOLdance, w której tańczę, drzwi się co chwilę otwierały. Rodzice przychodzili powiedzieć, że widzieli klip i że fajny. To było miłe. I chyba takie rzeczy, jak te obustronnie serdeczne relacje z dziećmi i ich rodzicami sprawiają, że szczerze lubię swoją pracę.

***

Wierzę, że każdy rodzi się w jakimś celu i ma przypisaną rolę. Mnie popycha w kierunku działań społecznych. One dają mi radość. I po tej radości poznaję, że robię to, co mi pisane.

Życie jest jedno, piękne, i trzeba się z niego cieszyć, czerpać z każdego dnia i spełniać marzenia – takie małe, drobne. Tak uważam. Myślę też, że nie należy problemów szukać, gdzie ich nie ma. Ani ich stwarzać.

Bywa, że ktoś zachoruje lub ma kłopoty finansowe – i to jest problem. Ale nie jest nim rozlana kawa ani źle postawiona cukierniczka.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content