Historia Nowej Soli: Muszę odejść, ale wrócę

Kiedyś, dawno temu, przed czasami piosenek wyłącznie marszowych, Niemcy to był chyba fajny, dość liryczny kraj. Znalazłem takie trzy zdania z historii naszego miasta, które mnie urzekły. Poszedłem za nimi, w tych zdaniach znalazłem ślad do pewnej piosenki, który spęczniał do obrazu fragmentu Neusalz sprzed stu lat

„Parowce ozdobione zielenią płyną do Siedliska, aby zobaczyć kwiaty bzu, inne wybierają się w podróż przy świetle księżyca do Cigacic. Małe orkiestry ustawiły się na pokładach i grają swoje melodie. Nauczyciel pływania Dehmel stoi na pomoście kąpieliska i gra za nimi na pożegnanie swoje solo na trąbce „Muß i denn zum Städtelein hinaus“ – napisał w swoich wspomnieniach Hans Prikowski w jednym z numerów „Neusalzer Nachrichten”.

Prikowski określa czas tych wydarzeń – Pfingsten, czyli po naszemu zielone świątki. To ruchome święto przypadające 49 dni po Niedzieli Wielkanocnej. Zacni purpuraci przyporządkowali to prastare, pogańskie święto Zesłaniu Ducha Świętego, ale pierwotnie był to magiczny czas obrządków płodności związanych z odradzającym się życiem i mających zapewnić wysokie plony.

Przyroda jest już wtedy na pełnym wdechu. Kwietniowe, majowe ciepłe wieczory pachną śwież trawą, bzem, kasztanami i czeremchą, są tulipany i narcyzy, ziemia mokra od deszczów oddycha czysto i rześko. Odra zapewne rozcieńczona jeszcze roztopioną krą pozimową jest rozrzedzona, wartka i krewka. Sprężysta jak ścięgno, prędka jak jaskółka.

Kąpielisko

Tam, gdzie dziś jest nasza nowosolska marina, wówczas był teren rekreacyjny: kąpielisko z pomostami, plaża, boiska. Założono je w 1894 roku, w końcówce lat dwudziestych XX wieku nadano mu większego profesjonalizmu.

Przełom XIX i XX wieku był w Niemczech czasem ogromnej popularyzacji rekreacyjnej aktywności fizycznej. Wcześniej, o ile nie było to potrzebne, ludzie nie zwykli się męczyć. To jest trochę tak jak z trzymaniem psów: do pewnego czasu były potrzebne do pilnowania obejścia, a potem zaczęły spać z nami w łóżkach. Męczenie się bez potrzeby było fanaberią pierwotnie niewyobrażalną, której forpocztą byli zapewne znudzeni bezruchem ludzie z wyższych klas społecznych. Z czasem ta fanaberia stała się z elitarnej egalitarną, powszechną. Dlatego powołano towarzystwa rowerowe, kluby wioślarskie. Bo się okazało, że aktywność fizyczna jest zdrowa, choć polemizowaliby zapewne z tym zapewne ówcześni szeregowi pracownicy neusalzkich hut i fabryk.

Lokalna ludność gromadnie w czasie wolnym odwiedzała to miejsce. Były osobne części do pływania dla kobiet i mężczyzn, i choć kobiece stroje plażowo – kąpielowe przypominały papilotki do muffinek, męska część miasta zapewne chodziła tam z nadzieją zobaczenia nagiej, damskiej kostki.

Uczono tam też pływania. Co ciekawe – na wędce. A dokładniej: na długiej tyczce z pasami nauczyciel pływania podpinał delikwenta, kazał mu rytmicznie poruszać rękami i nogami i nim wodził po odrzańskiej toni jak spławikiem. Jak szło dobrze i uczeń się zgrabnie na wodzie unosił, nauczyciel popuszczał te specyficzne wodne lejce. Tym nauczycielem pływania i zapewne kimś w rodzaju ratownika i kierownika tego kąpieliska był Dehmel.

Na pożegnanie

Nie wiem, jak Dehmel wyglądał. Nawet nie znam jego imienia, pewnie gdybym się skupił, w końcu bym znalazł.

Ale w wyobraźni słyszę tę jego trąbkę w majowym zmierzchu, tę melodię graną odpływającym statkom do Cigacic czy Siedliska. W maju Odra pachnie wodorostami, ciemnym mułem, szlachetną stęchlizną. Do lekkich woni kwitnących kwiatów stanowi stabilizującą acz dopełniającą kontrę.

I wręcz widzę, jak odpływają te stateczki, w jedną, drugą stronę, a facet stoi na pomoście i dmie w tę trąbkę, gra tę melodię. Znaną, liryczną, o chłopaku, co się żegna z ukochaną, bo musi na chwilę, na rok, na dwa, gdzieś, albo do roboty w innym miejscu, albo na wojnę jakąś jedną z wielu. Ale ma wrócić. Śpiewa jej, że musi na chwilę odejść, że tak to już jest, ale wróci, przytuli, ukocha.

Żegnają się. Najpierw się tulą, ściskają, odstępują o krok, ale jeszcze trzymają się dłońmi. I potem jest ten ostatni dotyk, opuszkami palców na ułamek sekundy, po którym zostanie tylko spojrzenie w oczy. I jeszcze się będzie oglądał kilka razy, machał, dopóki nie zniknie za horyzontem i każde z nich zostanie z żalem w sercu, że to właśnie się stało, że to już. Jeśli kochasz, kochałeś i przyszedł czas rozłąki, znasz ten smak.

I o tym momencie jest grana ta piosenka przez nauczyciela pływania Dehmela sto lat temu na pomoście odpływającym stateczkom. Powszechnie znana, bardzo popularna. Idealna chyba na sytuację odpływających statków, a ludziom, którzy to słyszeli, robiło się ciepło w sercu, tak myślę.

Nigdy nie byłem w Neusalz sto lat temu, ale mi się wydaje, że tak to właśnie było.

A może Dehmel był po prostu świetnym marketingowcem i odpływającym tą melodią z trąbki wskazywał, że do Neusalz warto wrócić?

Są takie piosenki, wbite wręcz w puls tego miasta, które trzeba odtwarzać. Pierwszą z nich był „Nowosolski walczyk” pana Hamerskiego, którą najpierw odtworzyliśmy trąbką z grupą przyjaciół na spotkaniu noworocznym 1 stycznia 2023 nad Odrą. Zagrał ją Damian Papis. Potem wybrzmiała ona zaśpiewana na 280. urodzinach miasta w październiku zeszłego roku.

Z tą opisywaną dziś piosenką mam tak samo. Ona musi nad Odrę wrócić. Namawiam Damiana, by jak ów Dehmel zagrał ją na trąbce któregoś majowego wieczoru nad Odrą. Tak zrobimy. Na pewno dam znać, kiedy to będzie, żeby każdy mógł melodią wrócić nad Odrę sprzed stu lat.

Poniżej link do opisywanej piosenki. 

https://archive.org/details/78_muss-i-denn-zum-stdtele-naus_oscar-stolberg_gbia0352006a

Marek Grzelka
Latest posts by Marek Grzelka (see all)
FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content