Tańczę w SOLdance: Monika Marczuk

Jest księgową i żyje według zasady „umiesz liczyć – licz na siebie”. Mówi o sobie, że nie oczekuje, aż ktoś zrobi coś za nią lub jej pomoże, a gdy się czegoś podejmuje, ma świadomość, że odpowiedzialność za decyzję spadnie na nią. Uważa, że za swoje życie należy brać odpowiedzialność. Wówczas nie ma się pretensji, że ktoś czegoś nie dał i nie jest rozczarowanym

Ukończyłam liceum zawodowe w „Elektryku”. To był pierwszy rok klasy dla sekretarek i pierwsza dziewczęca klasa w szkole. Prawie dziewczęca, bo mieliśmy dwóch rodzynków. Jeden z nich poszedł później na księdza. Wiedziałam, że po szkole będę mieć zawód. Zdaną maturę traktowałam jako furtkę do ewentualnej dalszej edukacji wiedząc, że rodziców nie będzie stać na moje studia.

Uwielbiałam czytać romanse i wyobrażałam sobie, że moje życie będzie wyglądać tak, jak w tych miłosnych historyjkach. Miałam więc plan na przyszłość: pójść do pracy, zakochać się, wyjść za mąż, mieć dzieci i żyć długo i szczęśliwie.

Ale mój życiowy scenariusz okazał się inny. Jak to mówią: człowiek myśli, Pan Bóg kreśli. Dziś jestem samodzielną mamą dwóch córek i robię, co mogę, by im się dobrze żyło.

Pisanie

Po maturze zdecydowałam, że chcę studiować zaocznie na Akademii Ekonomicznej we Wrocławiu. Lubiłam matematykę, więc kierunek wydał mi się sensowny. Musiałam tylko znaleźć środki. Pracowałam trochę w Polsce, trochę za granicą, żeby sfinansować sobie naukę.

Po studiach wyjechałam do Anglii, do pracy w fabryce. Od początku chciałam tam umieć robić wszystko, co możliwe i potrzebne.  Gdy organizowano kurs na gilotynę, zgłaszałam się jako pierwsza, gdy na wózek widłowy, krzyczałam „ja, ja!”. Obstawiałam wszystkie dostępne szkolenia. W efekcie zagwarantowałam sobie stabilne miejsce pracy. Gdy produkcja spadała, redukowano zatrudnienie. Najpierw odchodziły osoby zatrudniane przez agencje, a potem obcinano godziny stałym pracownikom. U mnie nie było takiej opcji, bo jak skończyła się praca przy sklejaniu elementów, przenoszono mnie na wykrajanie. Gdy nie było już co kroić, szłam pakować etc. Umiałam wykonać każdą pracę na wszystkich etapach produkcji.

Ale nie samą pracą żyłam. Tam, gdzie  mieszkałam, znalazłam polski kościół. Lubiłam do niego przychodzić. Nie dla księdza, budynku czy ludzi. Po prostu wierzę w Boga. Gdy zaproponowano mi pisanie do kościelnej gazety, ucieszyłam się. Zawsze szukałam sobie czegoś niestandardowego. Dostałam klucz do zakrystii. Stał tam komputer z wielkim monitorem. Pierwszy raz taki widziałam.  Poczułam się uprzywilejowana. Lubiłam tę swoją pracownię.

Niemal nigdy nie czerpałam treści tylko z głowy. Wybierałam ewangelię, analizowałam, poszukiwałam wiedzy, wertowałam dostępne źródła. Czułam się odpowiedzialna za to, co piszę i sprawiało mi to radość. Oprócz tego przyjmowałam ogłoszenia i pisałam o nowinkach z życia parafii.

I w zasadzie można by przyjąć, że się całkiem przyzwoicie urządziłam za granicą. W dodatku mieszka tam moja siostra i była możliwość, by zostać na stałe. Ale w Anglii nigdy nie będziesz Anglikiem. Będziesz tylko Polakiem w Anglii. Wolałam być Polką w Polsce i zdecydowałam, że wracam do kraju.

Gdy poszłam do kościoła się pożegnać, ksiądz wgrał mi na laptop program, w którym pisałam swoje artykuły. Uzgodniliśmy, że będę przesyłać mu teksty do gazety z Polski. I wysyłałam je, dopóki nie urodziłam córki. Potem poszłam do pracy, zaczęła się codzienna bieganina i nie miałam już czasu na pisanie. Szkoda. Bo lubiłam.

Gdy byłam młodsza, pisałam opowiadania – takie dla siebie samej. Oczywiście romansidła o wielkiej i spełnionej miłości.

„Najpiękniejsza chwila dnia…”

Mam wyjątkowych rodziców. Małżeństwo z 45-letnim stażem, a czasem jakbyś na nich spojrzała – jak świeżo zakochani taką pierwszą, wielką miłością. Wierzę, że tak można, bo mam ich przykład. Ale nie zawsze się ludziom tak poszczęści.  Teraz tyle związków się rozpada. Bo czegoś zabrakło albo było za dużo. Niby współczesność ułatwia komunikację, ale ludzie zwyczajnie nie potrafią ze sobą rozmawiać ani spędzać czasu.

Kiedyś usłyszałam, że z małżeństwa odchodzą ludzie słabi. A jest wręcz przeciwnie. Wiesz, ile trzeba mieć siły, żeby odejść? Zwłaszcza gdy porywasz się na samodzielne rodzicielstwo i musisz sama ogarnąć pracę, lekcje, dodatkowe zajęcia i domowe obowiązki. Jeśli kobieta nie ma nikogo bliskiego, to jest jej ogromnie trudno pogodzić macierzyństwo z koniecznością zarobienia na rodzinę. I bywa, że jedyna zabawna rzecz, która nocą przychodzi do głowy, gdy padasz zmęczona na poduszkę, brzmi: najpiękniejsza chwila dnia, kiedy do łóżka kładę się ja.

Czasami żałuję, że trzeba spać. Przychodzi wieczór, wykonałam wszystkie obowiązki i w końcu mogłabym coś swojego porobić, ale rano trzeba wstać do pracy, więc trzeba się kłaść. Zawsze zasypiam z żalem i uczuciem, że marnuję na ten sen czas.

Jestem z pokolenia ludzi umiejących pracować i szanujących pracę. Gdy byłam dzieckiem, dostawałam klucz na szyję, o trzeciej do domu wracali rodzice, dom miał być odkurzony, ziemniaki obrane i postawione na gaz do obiadu. Mieliśmy swoje obowiązki. Do głowy nie przyszłoby nam spytać rodzica, gdzie jest śniadanie, skoro wiemy, że chleb jest przecież w chlebaku, a masło i szynka w lodówce. Nauczyciel budził respekt. Normą było ustąpienie w autobusie miejsca starszej osobie. „Dzień dobry, przepraszam, może pomóc wnieść torbę?” – to była zwykła rzecz. A poważne podejście do pracy jest tylko naturalną konsekwencją wyuczonej za młodu odpowiedzialności za powierzone zadania. Dziś widzę w młodych ludziach zupełne inne podejście do życia: egoizm i postawę „należy mi się”.

Mój tata ma odejść w tym roku na emeryturę i przyuczał już kilka osób na swoje miejsce pracy.  Młodzi przychodzą i po dwóch dniach znikają. Nikt z nich nawet nie zadzwoni  z informacją, że go nie będzie i z jakiego powodu. Przeważnie są zdziwieni, że pensja mała, że praca ciężka. I rozczarowani, że nie da się zarobić 5 czy 10 tys., w dodatku bez wysiłku.

Staram się uczyć dzieci innej postawy i szacunku, ale media i środowisko nie ułatwiają tego zadania. Skoro Jasiu, Kasia, Julka nie sprzątają w domu, to dzieci mają poczucie krzywdy, gdy próbuję wychować je inaczej. Dziś wszędzie się słyszy, jakie dzieci mają prawa, ale nie uczy się ich, jak za naszych czasów, że mają też obowiązki.

Życie w tzw. międzyczasie

Kocham swoje córki najbardziej na świecie. Staram się być dobrą mamą, córką, pracownikiem, partnerką, ale i znajdować odskocznię od codziennej rutyny. Trzeba choć trochę pomyśleć o sobie, żeby nie zwariować i naładować życiowe baterie. A gdy jest ciężko, pamiętać, że po burzy w końcu musi wyjść słońce.

Gdy moje dzieci chodziły do przedszkola, podjęłam się razem z innymi rodzicami grania w teatrze „Czemu nie” i na Dzień Dziecka, w ramach prezentu, przygotowywaliśmy przedstawienia.

W domu, jeśli mam dłuższą wolną chwilę, maluję. Kiedy zaczynam obraz, wsiąkam. Przeżywam, gdy mi nie wychodzi. Nie potrafię dobrze pokazać przestrzeni, bo i nie jestem malarzem. Po prostu to hobby sprawia mi radość. Mam znajomą, która przygodę z malarstwem zaczęła na emeryturze. Pomyślałam „czekać do emerytury, żeby zacząć? Dlaczego nie teraz?”. Kupiłam farby i podobrazia, a później zrozumiałam, dlaczego ludzie czekają z realizowaniem swoich pasji. Brakuje im na nie czasu. Próbuję malować, ale nie ma kiedy zgłębiać tej sztuki, uczyć się technik. Planuję więc przyjemności na urlop: pomaluję to, zrobię tamto i może w końcu doczytam do końca rozpoczętą w grudniu książkę.

Ogromną frajdę sprawiają mi też sporadyczne spotkania z grupą SOLdance podczas projektów, bo tańczyć uwielbiam – nawet gotując obiad.

Najszczęśliwszym człowiekiem na świecie jestem, gdy są wakacje, bo mam wtedy wolne popołudnia. Kończy się dowożenie dzieci na zajęcia pozalekcyjne, odrabianie z nimi prac domowych, nauka, odpytywanie. Te „drobiazgi” strasznie życie kradną.

***

Codziennie odmawiam różaniec za moje córki. Czasami jestem zmęczona i mylą mi się koraliki. Nie wiem, którą modlitwę odmawiam: piątą, czy dziesiątą?  Mam jednak wiarę, że to jest jakoś potrzebne. Mnie jest potrzebne, a modlitwa jest dla mnie ważna.

Nie zawsze jest to zresztą powtarzanie paciorków. Są dni, gdy klękam i nic nie mówię. Czasem płaczę. I to też jest rodzaj modlitwy – tak myślę. Staram się czerpać z życia, ile mogę. Ale mam świadomość uciekającego czasu i nieuchronnego końca. I chyba nawet śmierć mam jakoś oswojoną.

Pewnie dlatego  lubię czasami iść na cmentarz do dziadunia i szepnąć mu „A… A co ja ci zresztą będę opowiadać. Sam wiesz”.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content