Tańczę w SOLdance: Kinga Ostrowska

Kocha podróże, zbiera wspomnienia. Twierdzi, że marzenia się nie spełniają, tylko się je spełnia. Jeszcze dwa lata temu pracowała na etacie. Dziś żyje ze swojej pasji i jest właścicielką różowej kawiarni „Z tortem na dłoni”

Gdy kończyłam podstawówkę, marzyłam o liceum plastycznym. Za namową dorosłych poszłam jednak do liceum ekonomicznego. Dalsza edukacja była kontynuacją tego wyboru.

Studiowałam transport na poznańskiej politechnice. Później pracowałam w biurze jako inwentaryzatorka, fakturzystka, ale marzyłam, by mieć swoją kawiarenkę. Jestem romantyczką z artystyczną duszą. Wyobrażałam sobie to miejsce jako pełną kwiatów werandę. Później zauroczyła mnie londyńska kawiarnia Peggy Porschen, która jest bardzo różowa, cukierkowa i słodka. Chciałam stworzyć podobne miejsce, takie, do którego przychodzi dorosła osoba i może się poczuć jak dziecko: trochę bajkowo i beztrosko.

Hobbystycznie piekłam torty – najpierw dla rodziny i przyjaciół, później rozeszła się fama, że są dobre i zaczęli się po nie zgłaszać nieznani mi ludzie. Dzięki temu uwierzyłam, że to marzenie da się spełnić. Odeszłam z pracy i otworzyłam swoją różową kawiarenkę Dziś zamiast ośmiu godz. na etacie, pracuję praktycznie 24h na dobę, ale nie czuję, że chodzę do pracy, bo robię, co lubię i chcę.

My

W kawiarni często odwiedzają mnie mąż i syn. Są moim małym światem. Z mężem poznaliśmy się przez internet. Marcin mieszkał w Nowej Soli i mówił, że nie nadaje się do życia w dużym mieście. Ja od dzieciństwa byłam poznańskim mieszczuchem. Po kilku miesiącach wzajemnych odwiedzin Marcin w końcu tupnął nogą, że albo się do niego przeprowadzam, albo to nie ma sensu, bo nie wyobraża sobie związku na odległość.

Trudno mi było przyzwyczaić się do cichego, małego miasta. W Nowej Soli uderzał mnie spokój. Frustrowało, że idę na dwugodzinny spacer i jestem w stanie wszystko obejść.  Irytowała małomiasteczkowość, bo nie jest się anonimowym. Tu albo każdy zna każdego, albo zna kogoś, kto zna każdego. Przytłaczało mnie to. Po trudnych początkach przyzwyczaiłam się jednak i polubiłam to miejsce. Doceniłam spokój.

Często zamiast „ja” mówię „my”. Czuję się nierozerwalnie złączona z moimi chłopakami. Wspólnie jakiś czas temu stwierdziliśmy, że wolimy być, zamiast mieć. Przekłada się to na nasze życie. Wiele naszych planów zostało zmodyfikowanych tak, by  móc doświadczać.

Na 30. urodziny Marcina dałam mu voucher na przejażdżkę wymarzonym samochodem Aston Martin – jest na punkcie samochodów zafiksowany. Napisałam mu na voucherze „kolekcjonuj wspomnienia, nie rzeczy”. Kolejnego roku Marcin się zrewanżował i na moją trzydziestkę kupił mi skok ze spadochronem, o którym zawsze marzyłam. Ale akurat w tamtym okresie nabawiłam się jakiegoś lęku. Czy zrezygnowałam z prezentu? W życiu! Po prostu nie myślałam o tym, że czasza może się nie otworzyć, bo niczego nie doświadczyła.

Nie miałam doświadczenia, więc wyskoczyłam na wydechu. Podczas swobodnego spadania, gdy pęd powietrza uniemożliwia wdech, miałam wrażenie, że się duszę. Oddech powrócił, gdy rozpięła się nade mną czasza. Powoli dryfowałam w dół i patrzyłam na swoje dyndające stópki nad mikroskopijnymi domkami w dole. Kompletny surrealizm.

Twoje życie – twoja odpowiedzialność

Nauczyliśmy się zbierać wspomnienia i doświadczać.  Cokolwiek robimy, robimy dla siebie. I cenimy swoją wolność. Tak też wychowujemy syna. On wybiera swoją życiową ścieżkę. To jego decyzja, co będzie robił.

Można zrobić młodemu człowiekowi krzywdę, uważając, że jest się dorosłym i wie się lepiej od niego, czego on potrzebuje i chce. Nie chcę być dorosłym, który „wie lepiej”. Bo nie wiem lepiej. Kiedyś wydawało mi się, że ludzie  koło czterdziestki są  mądrzy i dojrzali. Teraz wiem, że całe życie jesteśmy w procesie dorastania i uczenia się. Młodsi widzą w nas starców, którzy posiedli mądrość tego świata, a my wciąż ten świat próbujemy sami zrozumieć. Poczucie, że „nie wiem wszystkiego” nie mija z czasem.

Wiek około 40 lat, to chyba najfajniejszy okres w życiu: czuję się świetnie, wyglądam nie najgorzej, mam dużo energii, środki, możliwości i marzenia, które sobie sama spełniam. Moje życie jest takie, jak je sobie układam.

Jeśli  narzekasz, że ci źle, to nie miej pretensji do innych, do świata. Sam musisz zrobić coś, żeby było dobrze. Działaj, zmieniaj.  To twoje życie, twoja odpowiedzialność.

Próbuj nowych rzeczy. Szukaj swojej ścieżki. Nieraz pewnie odbijesz się od ściany, ale rób coś, bo życie ci ucieka.

Pstrokata dusza

Zawsze miałam bogatą wyobraźnię i duszę marzyciela. Jako dziecko byłam taką Anią z Zielonego Wzgórza, jak bohaterka ówczesnej mojej ulubionej książki o tym tytule. Później trudy dorosłości zaczęły mnie popychać w stronę pesymizmu. Zderzyłam się z problemami, których jako dzieciak nie doświadczałam. Zaczęło mnie to przytłaczać i zbijać w dół. Aż przyszedł moment, gdy pomyślałam, że trzeba ponownie zacząć latać, bo się inaczej żyć nie da.

Również jako dziecko uwielbiałam kryminały – gatunek stojący w opozycji do mojej artystycznej duszy. Tata mnie nimi zaraził. W moim domu zawsze był magazyn „Detektyw”, który regularnie czytywał. I choć mama próbowała mnie chronić przed treścią gazety, jako kilkulatka namiętnie ją podczytywałam. Dzisiaj, w erze podcastów kryminalnych, słucham ich zamiast muzyki, robiąc jednocześnie coś w pracy.

Te moje dziecięce upodobania literackie, rozpięte między opowiastkami dla małych marzycielek a relacjami niecnych poczynań rzezimieszków, oddają trochę moją niejednorodną naturę. Myślę, że każdy ma w sobie taką część osobowości, która jest sprzeczna z tym jak wygląda i się zachowuje. Ja jako nastolatka byłam np. cała okolczykowana.

Lubię uzewnętrzniać swoją buntowniczą część natury, choćby przez ubiór, jazdę na motocyklu czy tatuaże.

„Po każdej ranie zostaje blizna”

Zaczęło się od ilustracji na nadgarstku i pod sercem. Wytatuowałam imię mojego dziecka i dzień jego urodzenia. Tatuażem mam wypisaną swoją grupę krwi i znak nieskończoności – byłam honorowym krwiodawcą i widnieję w bazie dawców organów. Nie pamiętam kolejności pojawiania się następnych rysunków na skórze.  Jedne są przemyślane, inne mniej.

Ale są też takie, które są ważnym symbolem. Pokażę ci coś [rysunek oka, w którego źrenicy odbijają się cztery postacie  – dop. red.]. To czworo moich dzieci.  Pierwszemu zdołałam nadać imię, bo było na tyle duże, że można było ustalić płeć. I pochować. Troje pozostałych utraciłam we wczesnej ciąży. Trzy poronienia, jedna ciąża pozamaciczna.

Napis po łacinie oznacza „po każdej ranie zostaje blizna”.

Bo zostaje. Bardzo głęboko. Po takiej stracie nie da się „jakoś sobie poradzić”. Przeżywasz żałobę, próbujesz przeczekać zły czas, a i tak odzywa się boleśnie. Po utracie dzieci rozwinął mi się nowotwór szyjki macicy. Wykryty na bardzo wczesnym etapie, więc fragment został wycięty, a zmiana opanowana, ale doszły komplikacje po operacji. Miałam dwa wyjścia: albo się użalać nad swoim losem, albo wyciągnąć z tego coś dobrego.

Doszliśmy z Marcinem do wniosku, że trzeba zacząć żyć, najlepiej jak można. Jutro może cię nie być.  Między innymi stąd wzięła się nasza pasja podróżowania. Bo co innego z tego życia mielibyśmy mieć oprócz wspomnień i doświadczeń? Poczucie szczęścia i spełnienia jest kwestią decyzji, nie okoliczności.

Nie ma takiego momentu w życiu, w którym wszystko jest idealnie i tak zostanie. Ale w każdym momencie życia możesz uznać, że jesteś szczęśliwa. Albo zmarnować całe życie na poszukiwanie szczęścia, nie zauważając fajnych drobnostek .

***

Czasami słyszę, że mam łatwo, bo wszystko mi się udaje. Nie mam łatwiej niż inni. Sporo za mną przepłakanych dni, nocy, momentów załamania. Po prostu nie użalam się nad sobą, nie roztrząsam. Celebruję dobre rzeczy, które się przydarzają. I doceniam, co mam.

Mam fajnych chłopaków – męża i syna – i spełniam się w tym co chcę. Nie zawsze jest kolorowo, ale staramy się. Widzimy wysyp rozpadających się związków, a nam nie było wstyd pójść na terapię. Próbujemy dbać o siebie, chodzimy na randki, wyjeżdżamy we dwoje. I sami sobie stwarzamy nasze fajne życie.

Nie jestem zafiksowana na punkcie przeznaczenia, choć czasami wierzę w celowość życia. Jednak przekonana jestem, że sami swój los kreujemy: myślami, wyborami. Jak w grze komputerowej – gdy coś nieoczekiwanie spada ci na głowę, musisz obrać inny kierunek, pokonać przeszkodę, dopasować się do tego, jak życie się toczy.

I mamy do dyspozycji tylko jedną grę – jedno życie. Ale między startem a finiszem możemy doświadczać. To nasz jedyny majątek. Nie wierzę w Boga, reinkarnację czy „życie po życiu”. Jedyne „drugie życie”, w jakie wierzę, to to, które się zaczyna, gdy sobie uświadamiasz, że masz tylko jedno.

E-WYDANIE TYGODNIKA KRĄG

FacebooktwittermailFacebooktwittermail

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Skip to content